Wprawdzie zapowiedziałem, że obserwowane przez cały świat nagłe podniesienie temperatury polityki oraz szaleńcze wręcz przyspieszenie tempa ujawniania kolejnych przecieków, podsłuchów, skandali i rewelacji za oceanem, niezwłocznie po zakończeniu konwencji wyborczych dwóch głównych partii, ujawni się z konieczności wielkiej polityki oraz politycznej tradycji prezydenckich wyborów, ale szczerze wyznaję, że ich dynamiką jestem zaskoczony. Owszem, dość łatwo można było taką hipotezę postawić, gdyż każde dziecko widzi, że świat zmierza milowymi krokami w stronę wojny, a patriotycznego wzmożenia z tym nieodłącznie związanego od miesięcy doświadczamy także na własnej skórze. Dzięki tej zasadniczej pewności można było zresztą z zaskakującą dokładnością przewidzieć zarówno wyniki naszych wyborów prezydenckich, jak i parlamentarnych w ubiegłym roku nad Wisłą. Nic w tym specjalnie nadzwyczajnego, skoro do zaplanowanej walki z czekistą, żeby była realna, potrzeba było stworzyć „wschodnią flankę NATO”. Czegoś takiego nie da się skonstruować bez odpowiednich zmian politycznych na poziomie narodowym, zatem i gorączkowa aktywność organizatorska Amerykanów w naszym zakątku Europy, obserwowana od co najmniej dwu lat, a relacjonowana na bieżąco z należną czcią, nabożeństwem i szacunkiem. Proszę się nie podśmiewać z tej czci, gdyż USA wciąż niezmiennie pozostają jedynym światowym mocarstwem, czyli hegemonem. Skromnie, ale bez fałszywego wstydu, bowiem taki już mają jankeski zwyczaj – nazywania konia koniem – piszą to zresztą w swojej strategii, a my to także z należną uwagą czytamy i powinniśmy z tego wyciągać wnioski. Jednym z nich jest na przykład ten, że nie da się tego nijak obejść, ani ukryć: strategia amerykańska, a zatem i NATO na najbliższe dekady zakłada konieczność utrzymania tej hegemonii. Staje się to szczególnie istotne wobec naturalnego wzrostu potęgi Chin i ich równie naturalnej skłonności do emancypacji z tego paradygmatu wynikającej. Inaczej mówiąc nijak nie da się obejść w najbliższych latach konfrontacji względnie słabnącego hegemona z aspirującą potęgą. A skoro nie da się tego uniknąć, bo takie są prawa historii, to trzeba się na to odpowiednio przygotować. Tak jest: nadciągająca wojna musi rozegrać się tak albo inaczej między USA i Chinami, to niejako przymus strategiczny i credo planistów NATO. Reorganizacja sojuszu w Europie temu celowi właśnie służy, nic dziwnego zatem że realizowana jest tak sprawnie i konsekwentnie. Nie zapominajmy wszak i nie traćmy z oczu hierarchii konieczności. Z tego że nad Wisłą rozlegają się wojenne bębny, wieszczące zmagania z kremlowskim czekistą, wcale nie oznacza, że na tym świat i plan się kończą. To zaledwie jego fragment, o którym zresztą sporo już napisałem, niniejsze zatem jedynie tytułem naszkicowania tła. Na tym szerokim tle obserwujemy w tym doprawdy dziwnym roku 2016 jedno bardzo istotne wydarzenie polityczne w Stanach: wybory prezydenckie. Zamieszanie z nimi związane oraz liczba oraz intensywność skandali, regularnie i dalece wykraczających poza domowe podwórko przekonywa, że mamy do czynienia z bardzo poważnym zmaganiem – i to w wymiarze międzynarodowym, zatem zapewne globalnym. Zasadniczo wedle sprawdzonej historycznie reguły do zakończenia konwencji wyborczych, czyli prawyborów, nic wielkiego nie powinno się w tych wyborach wydarzyć, bo i po co marnować cenną propagandową amunicję. Tę wyborcze sztaby zostawiają na ostatni, decydujący moment przed samymi wyborami, czyli „october surprise”. Ponadto głupio byłoby odkrywać karty już w przedbiegach, wstępnych eliminacjach, nie mając jeszcze nawet nominacji, czyli przepustki do zawodów właściwych. I wedle tej przewidywalnej socjotechniki przebiegały wybory kolejnych prezydentów, w rytm kolejnych, mniejszych i większych skandali. Ale nie tym razem. W tegorocznych wyborach skandale pojawiły się już na pierwszym etapie, dodatkowo wyolbrzymione wczesnym terminem jego rozpoczęcia. Co więcej ta wstępna walka była zdecydowanie brutalniejsza niż zwykle, ale nie jedyna anomalia. W obozie republikanów wystawiono aż siedemnastu kandydatów, z czego jeden wydawał się całkowitym rarogiem: Donald Trump. Pozostawał przez długi czas absolutnym zaskoczeniem, bowiem niemal do samej konwencji nie wiadomo było, czy jego nominacja jest w ogóle możliwa, co znalazło potwierdzenie na samej konwencji pod postacią wielce dziwnego buntu części zarządu partii. Pomimo tego że Trump zdecydowanie pobił wszystkich kontrkandydatów, spora część partyjnego aparatu nie chciała go zaakceptować i do ostatniej chwili próbowała zamiast niego wystawić kandydata alternatywnego, jakkolwiek symboliczne miałby poparcie. Dlaczego? Bardzo dobre pytanie. Podstawową przyczyną jest to, że najwyraźniej nie są to normalne wybory, tylko coś w rodzaju frenetycznej próby przedarcia się do władzy trzeciej partii, kandydata niezależnego, alternatywnego. Fenomen wzrostu partii alternatywnych, antyestablishmentowych jest zjawiskiem powszechnym i modnym dziś w świecie, z różnorakich powodów, z których główną jest widoma i bolesna porażka globalizmu, zwłaszcza w sferze ekonomicznej, gdyż ekonomiczny kryzys w postaci kurczących się perspektyw widać w całym świecie rozwiniętym. Przykładami tego trendu jest i niemiecka Pegida, i AfD, i Ruch Narodowy we Francji, i Ruch Pięciu Gwiazd we Włoszech oraz dziesiątki innych. Trump, ekscentryczny miliarder pasuje do tego towarzystwa, uosabiając sprzeciw wobec ustalonego porządku niemal doskonale, wpisuje się w trend alternatywny znakomicie. I oczywiście wywołuje alergiczną, bojaźliwą reakcję całego establishmentu politycznego, nawet w „swojej” partii, która nie mogła dać mu nominacji z większym ociąganiem. W dziedzinie retoryki także nie trzeba daleko szukać tego przyczyn. Trump występuje zdecydowanie przeciwko globalizmowi i ostatnim jego osiągnięciom: wielkiej, przemysłowej migracji, umowom TTiP oraz TPP, otwartym granicom, konfrontacji z Rosją i wielu innym jego przejawom. Z jego programu i przemówień można wyczytać wielką zbieżność i pokrewieństwo z programami innych przywódców alternatywnych: Orbana na Węgrzech i kandydata w austriackich wyborach prezydenckich Norberta Hofera z FPO. Mówimy zatem naprawdę o nowym trendzie światowym. Naturalnie, skoro jest alternatywny i kontestatorski, to od walki z zatwardziałym w swym wygodnym trwaniu politycznym świecie, gdzie wszystko jest doskonale poukładane, uciec nie sposób. I stąd niezwykle brutalna walka, już na etapie rozgrzewki wstępnej. Podobnie jak i lokalne objawy wzmożenia dyrygowane są koniecznościami wyższego rzędu w Warszawie, takoż samo, a przynajmniej podobnie i w Waszyngtonie. Bowiem i tam rządzi „demokracja”, ze swoimi wyborczymi tańcami, naturalnie w lokalnym kolorycie. Nad Potomakiem polega on na stałym, dwupartyjnym pejzażu, ściśle spolaryzowanym i ożywającym do diapazonu śmiertelnego i zasadniczego boju w cyklu czteroletnim, czyli w rytm wyborów prezydenckich, które – zgodnie z amerykańską tradycją – są dodatkowo imprezą jarmarczną, co skądinąd znakomicie wpisuje się w stabilny paradygmat dwupartyjny. Właściwa kampania odbywa się od chwili konwencji wyborczych dwóch partii, bo wiadomo, że tylko one są w stanie wystawić kandydatów zdolnych wybory wygrać, zatem do chwili wyłonienia tych kandydatów, oczywiście dwóch – bo jakżeby inaczej – trwa rozgrzewka i eliminacje do prawdziwego starcia: walki wyborczej dwójki rywali od środka lata do wielkiego finału 8 listopada. Ten wielekroć sprawdzony praktycznie rytuał, z narosłymi przez kilkadziesiąt powtórek instytucjami i tradycjami jak przystało na epokę globalizmu, wystawiony jest jak nigdy dotąd na publiczny widok – i zdradza przy tym całkiem niezwykłe cechy, zaskakujące nawet największych znawców tematu. Liczba i intensywność aberracji tych wyborów dobitnie świadczą otóż o ich nadzwyczajnym charakterze. A skoro tak, to warto się im przyjrzeć, bowiem zapewne stoją za tymi objawami niezwykłych zmagań także nadzwyczajne czynniki wyższe. Nietrudno odgadnąć z przejawów, że pochodzą dokładnie z tej samej półki, co opisany wyżej paradygmat. A skoro tak, to tym bardziej powinniśmy się w tym rozeznać, gdyż toczy się na naszych oczach wstępna walka o przyszły kształt świata – nic mniej, ani nic więcej. Owszem: władza prezydencka w dużej mierze jest iluzoryczna i spętana politycznym procesem w Kongresie. To prawda. Ale prawdą jest także, że prezydent Stanów pozostaje zwierzchnikiem najpotężniejszej siły militarnej globu, a pośrednio sojuszu NATO. Nie trzeba daleko sięgać pamięcią wstecz, aby wykazać, że ma to mrożące krew w żyłach implikacje dla milionów gatunku homo sapiens, bowiem pokojowy noblista w pełni i bez zahamowań skorzystał ze swych uprawnień {pozostawiamy na boku całą dyskusję o ich konstytucyjności – potrafię cię tu nieźle zaskoczyć} do ogłaszania wojny w postaci „operacji pokojowych” na przykład w serii arabskich wiosen, w Libii i Iraku. Nie musisz nawet o tym wiedzieć, albowiem bolesną realność tych wojen widzisz obecnie w postaci ludzkiego urobku wojennego na europejskich ulicach, przelewającego się opaloną ludzką rzeką, liczoną w milionach. Mówimy o poważnych procesach ekonomicznych, demograficznych i socjalnych. Mówimy o wojnie i pokoju. A skoro tak, skoro naczelnik USA ma realną władzę prowokowania takich procesów w skali świata, nieważne jak by jego stanowisko było fasadowe, coś bardzo poważnego od niego zależy – nie powinna dziwić zatem temperatura walki o ten urząd. Najwyraźniej naprawdę jest szykowana jakaś wojenka, w której udział Stanów jest jak zwykle konieczny – i naturalnie sprawcze w nich błogosławieństwo wybranego prezydenta. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 34/16 |
poniedziałek, 22 sierpnia 2016
Wybory prezydenckie czyli postępy demokracji
-
blog comments powered by Disqus