Do Waszyngtonu zajechał w tym tygodniu trzeci król, dopełniając miarę biblijnych znaków. Boh trojcu liubit, jak powiadają ruscy chrześcijanie – i chyba mają rację, gdyż temat ruskich hakerów nie schodzi z czołówek, za chwilę zresztą zobaczymy to szerzej w niemal biblijnej perspektywie, słowem: ruscy wszędzie, co to będzie, co to będzie? Wbrew złudzeniom wielce wymownego nowoczesnego Rysia trójca nie bez powodu jest tak ważna, ale żeby to wiedzieć, trzeba najsampierw coś niecoś wiedzieć z geometrii, a zaraz potem z filozofii, ale już mniejsza z tym, ważne że nowoczesny Rysio musiał przewrócić się w Sylwestra, albo z jakiejkolwiek innej okazji, jak choćby przejście przez jezdnię w warunkach SMOGu, pogrążającego od zmiany na prezydenckim stolcu w Waszyngtonie, gdzie wraz z odrzuceniem amerykańskiego poparcia dla porozumienia paryskiego jak w punktualnym zegarze z kukułką zmienił się kurant z globalnego ocieplenia na nowego krakowskiego smoka, ziejącego dymem i gnębiącego nadwiślańskich indian. Zaiste trzeba mieć panarysiowe braki w klasycznym wykształceniu, aby nie zauważać w tej dramatycznej odmianie wiary internacjonalistycznych ekologów klasycznych oznak zmiany epoki. Nowa epoka – nowe wierzenia, nowa moda. Pewne rzeczy wszak pozostają niezmienne, jak na ten przykład zasady. Skoro zatem do stolicy zawitało już trzech króli, to wiemy z całą pewnością, że objawiła się znakami na niebie i ziemi pełnia wykładni na nowe czasy. Bo królów, zmierzających oddać pokłon było trzech, z trzech różnych krańców świata. Trzech a nie czterech, choć stron mamy akurat cztery. A w tym wszystkim wiele państw, z których jedno najważniejsze. Ale i to okazuje się w dwu postaciach, jako tytułowe dwa państwa. Wiem, że to żartobliwe nawiązanie do numerologii pana Rysia wprowadza w konfuzję, ale to tylko dodatkowy dowód, że trza było się uczyć. Za chwilę dojdziemy do dwóch państw, ale najpierw rozszyfrujmy trzech króli. Pierwszym z nich okazała się za sprawą Europy kobieta, takie mamy równouprawnienie, co zresztą nie powinno na starym kontynencie dziwić, skoro rządzi u nas cesarzowa Makrela, pełniąca półoficjalnie funkcję kierowniczki eurokibucu. Teresa May niewątpliwie jest pierwszym królem, nie mogącym się wręcz doczekać momentu wizyty. Sądząc z naszego opisu perypetii brexitowych nijak to nas nie powinno dziwić, skoro większych rewelacji, związanych z oczekiwanym rozpadem euro tylko czekać. Drugim królem był japoński premier, który ledwie zdążył w pierwszym zdaniu telefonicznej rozmowy pogratulować Trumpowi wyboru, a już pytał o termin zawczasu obstalowanej z elektem wizyty – tak mu się do złożenia darów spieszyło. Wizyta odbyła się w ubiegły weekend i tylko nieuważni obserwatorzy sądzą, że jej właściwym tematem były cła na Toyotę, albo kilkadziesiąt miliardów inwestycji Softbanku w przedsięwzięcia telekomunikacyjne w USA. Biznes był zaledwie pretekstem, a tematem właściwym był nowy kształt geopolityki w regionie Pacyfiku, zwłaszcza wobec zaostrzenia konfrontacji na Morzu Płd.chińskim. Zatem skoro Shizno Abe tak się spieszy, to i napięcie na Dalekim Wschodzie tak jakby nagle wzrosło. My obserwujemy to wprawdzie przez pryzmat Kim Dzon Una, który zdążył jednego tygodnia wystrzelić pierwszą międzykontynentalną rakietę manewrującą oraz zlikwidować w Kuala Lumpur ostatniego rywala do jego tronu, przyrodniego brata, ale wiemy dobrze, że wypasiony facet z egzotyczną fryzurą nie jest ani wariatem, ani nowym komunistycznym geniuszem, a jedynie bardzo groźną pacynką Pekinu. Któż był trzecim królem? A któżby inny, jak nie bliskowschodni Beniamin, tak udatnie rymujący się w internecie do Nuts-on-Yahoo. Trzeci król otóż składa hołd gdy piszę te słowa, ale to znów hołd egzotyczny, nasuwający przynajmniej wspomnienia wielkiej pielgrzymki z ubiegłego roku, gdy połączone izby kongresu biły mu owacje na stojąco… Konwencja nie jest zatem całkiem wierna, gdyż nie do końca jest pewne kto komu składa hołdy, ale od czego są znaki, aby to rozwikłać? A znaki z okazji tej akurat wizyty są nadzwyczaj czytelne. Owóż Trump dokonał z jej przyczyny kolejnych zwrotów o 180 stopni, w przypadku niektórych po raz kolejny zresztą, co świadczy o porywistych wiatrach, panujących w pewnych tematach. Swoją drogą nie jest jasne, na ile orientuje się w ich rozkładzie szef instytutu przyjaciół na Szucha, Waszczykowski, którego ostatnie wypowiedzi w kwestii Palestyny brane są mylnie jako ożywcza oznaka wyczekiwanej samodzielności polskiej polityki zagranicznej, gdy są one po prostu ostentacyjnym wynikiem braku koordynacji i braku czasu w tym całym galimatiasie. Co i nie powinno zaskakiwać, skoro tak porywiste wichry miotają zawodnikiem typu Trump, to co mówić o Waszczykowskim? Z okazji zatem hołdu trzeciego króla, przybywającego aby uporządkować nie cierpiące zwłoki niejasności ze swoim najważniejszym sojusznikiem, ustanowiono obowiązującą wersję rozwiązania „kwestii palestyńskiej”, która streszcza się w skrócie do braku amerykańskiego wsparcia dla dwu państw. Nie są to tytułowe dwa państwa, a przynajmniej nie jedyne, ale o tym za moment. To kolejny zwrot taktyczny Trumpa w tematyce jerozolimskiej, bowiem ma on do niej najwyraźniej podejście ambiwalentne, co i nie powinno nas dziwić, gdy sztab jego doradców, a nawet rodziny utkany jest Izraelitami, niczym szyja madame May koralami. Klaruje się nam zatem jasność w temacie Jeruzalem, w końcu Netaniahu nie przybywa jako trzeci król dla żartów, ale żeby poustawiać pokrzywione przez złych ludzi sprawy tego świata. Nie ma wczorajszego, twardego stanowiska w sprawie poparcia państwowości Palestyny, tak obiecująco rozwijającej się w ONZ, a spektakularnie wyniesionej przed miesiącem przez egzotycznego modernistę na fotelu piotrowym w Rzymie do rangi palącego problemu. Przypomnijmy, że Franciszek poparł Abbasa i wyzywająco zapowiedział otwarcie ambasady Watykanu w Palestynie. Gdzie? Ano gdzieżby indziej, niż w Jeruzalem? Co w całym quid pro quo logicznie zaczyna się układać, gdy zauważymy, że w tym samym momencie nowy prezydent Trump zdążył na otwarcie rozmów o konflikcie syryjskim zapewnić swoich izraelskich przyjaciół o swym niezłomnym zamiarze przeniesienia tamże amerykańskiej ambasady. Źli ludzie powiadają wprawdzie, że było to wyrazem poparcia dla lobby żydowskiego, ale nie rozróżniają w tym ani kontekstu międzynarodowego, ani tym bardziej faktycznego podziału tego lobby na wiele odłamów. Które lobby? - wypadałoby zapytać. I na to pytanie znajdujemy dobrą odpowiedź, gdyż jednocześnie z odstąpieniem od pryncypialnego poparcia dla aspiracji państwowych Palestyńczyków Trump z okazji wizyty Netaniahu uczynił woltę w palącej sprawie ambasady, odstawiając ją tymczasem do lamusa. Wypada zauważyć przy tym ukontentowanie Beniamina z tej decyzji. Być może nowa okazała ambasada USA w mieście wielu kultur Jeruzalem jest po myśli pewnego lobby żydowskiego, ale z pewnością nie agresywnych likudników Netaniahu, ale to może w okamgnieniu się znów odmienić, zgodnie z logiką porywistych walk frakcyjnych w ramach wspomnianego lobby, bowiem skoro Trump czuje się zobowiązany wykonywać takie wolty i salta, to dlaczegóżby nie miałaby ich nie wykonywać i reszta świata? Na dziś wydaje się, że papieskie poparcie dla Palestyny i zakładanie w Jerozolimie kolejnych ambasad, a zwłaszcza amerykańskiej, służyłoby głównie trwałemu uregulowaniu sprawy państwowości Palestyny, a tego Netaniahu sobie wyraźnie nie życzy. Zresztą nie chodzi tu nam o jego życzenia, a o faktyczną wolę i zdolność ich realizacji. Ta chyba nie powinna stwarzać więcej problemów interpretacyjnych. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 7/17 |
niedziela, 5 marca 2017
Dwa państwa
-
blog comments powered by Disqus