Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 25 września 2017

Chińczyk wchodzi w bitcoina

-


Termin „wchodzi” jest satyrycznym eufemizmem, gdyż w obecnej sytuacji wypadałoby raczej napisać „wmaszerowuje” albo „napada”, gdyż chińska nagonka na kryptowaluty stanowi centralną kampanię ministerstwa finansów, zmierzającą do ich eliminacji z rynku. Tymczasem sam rynek ochłonął z pierwszego szoku i bitcoin z pochodnymi chwilowo się ustabilizowały, a samo ministerstwo finansów podjęło także dodatkowe działania, pozwalające wyciągnąć pierwsze twarde wnioski co do oczekiwanych celów, rozmiarów oraz metod kampanii. Nadszedł więc moment na rozejrzenie się w szczegółach, gdy już wiemy, na czym stoimy, w odróżnieniu od znakomitej większości, ale jak zaraz zauważysz, jest to obciążone zwyczajowym ryzykiem, bowiem w tych sprawach pewności żadnej nie ma. I zresztą być nie może, szczególnie przy tak nieprzewidywalnym przeciwniku, jak chiński nadzór finansowy.

Najważniejszy wniosek z wydarzeń kilku ostatnich dni jest owóż taki, że generalne wskazania i prognozy, nakreślone ostatnio, są prawidłowe, ale obecne nie jest poświęcone tej radosnej konstatacji, tylko rozszerzeniu i uzupełnieniu. Co wiadomo? Wiadomo że chiński nadzór finansowy zapewne celowo wywołał w świecie chińskiego bitcoina panikę, z dnia na dzień delegalizując tzw. ICO, czyli wszystkie premiery kryptowalut na chińskim rynku, powołując się – słusznie – na brak uregulowań tego rynku przez nadzór finansowy, ale to jak zwykle dopiero początek dłuższej historii. Kolejny tydzień przyniósł natomiast dodatkowe działania i informacje, pozwalające wyznaczyć ze sporą dozą prawdopodobieństwa dalsze kroki oraz także – co jeszcze ważniejsze – spodziewaną ewolucję rynku. Panika w Chinach, bez wątpienia wywołana świadomie, gdyż oficjalnie wciąż nic pewnego nie wiadomo, ma kolosalne implikacje zarówno dla samych Chińczyków, jak i całego świata – i to wcale nie z powodu wahań bitcoina jako takiego, tylko ze względu na oczekiwany rozwój sytuacji. Z doświadczenia wiadomo ci, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi z reguły o pieniądze – i tu pasuje ta maksyma jak ulał, nawet bardziej niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.

Pierwszy wniosek, który wyciągnęliśmy ostatnio, że mianowicie Chińczycy nie wojują z bitcoinem jako takim, gdyż na przekór pozorom wcale nie chcą go zniszczyć, wydaje się zrazu bardzo karkołomny, ale za moment przekonasz się, że wcale tak nie jest. Tymczasem zauważmy, że Chińczycy weszli na rynek kryptowalut obcesowo niczym słoń i z równą gracją, zupełnie tak jakby chcieli sprowokować panikę. Taka bowiem była ich generalna idea, skoro już wiemy że w kwestiach finansów są bardzo przebiegli. ICO są wedle nadzoru finansowego nielegalne, bowiem nie spełniają wymogów finansowej regulacji… których póki co nie ma. Zatem skoro nie ma szczegółowych przepisów, to obrót nimi jest po prostu nielegalny. Jest wszak z tym rozumowaniem jeden generalny problem, nazywany klasycznie okrągłym kołem. Jak to się stało, że giełdowe operacje na bitcoinie przez całe lata były całkiem legalne, a nadzór wykazywał w nich iście niebiański, czyli stoicki spokój, absolutnie ich nie zauważając? Bardzo celne pytanie, na które odpowiedź, że chiński bitcoin za bardzo się już rozrósł i rozpanoszył, jak łatwo zauważyć stanowi tylko fragment prawdy. Owszem, jej drugi fragment, mówiący że chiński rynek stanowi aż 60% światowego bitcoina, także jest bardzo istotny, ale wciąż nie daje zadowalającej odpowiedzi na wątpliwości: dlaczego teraz i dlaczego tak obcesowo?


Chińczyk nic nie wie

W kuluarach rozpuszczono tymczasem plotki, że ministerstwo „bada” obecnie możliwości regulacji działających giełd, operujących już rozpowszechnionymi kryptowalutami, z ich zamykaniem włącznie. Nic wszak nie było wiadomo pewnego, poza delegalizacją ICO. Po kilku dniach, gdy panika sięgnęła zenitu, chińscy mandaryni rozesłali po konsultacjach urzędowy dekret do wszystkich chińskich giełd kryptowalut, nakazujący bezwarunkowe zatrzymanie wszelkich operacji krypotwaluty-juan z końcem września. Krótko mówiąc: chiński szlaban na bitcoina, koniec świata! Na rynku wybuchło istne pandemoium, które trwało kilka krytycznych dni, a skończyło się spektakularnym zjazdem bitcoina w dół o mrożące krew w żyłach 33%. Wciąż przy tym oficjalnie nic pewnego na temat przyszłości nie wiadomo, ale dobre choć to, że nadzór finansowy „przygląda się z uwagą” oraz „opracowuje rozwiązania” w rozumieniu przepisów. Zasadniczy kłopot w tym, że nie wiadomo nawet, kiedy miałyby się one pojawić. Do końca września, czyli zaledwie za dwa tygodnie, wymiana juana na bitcoiny oraz odwrotnie na chińskich giełdach stanie się niemożliwa, choć i to nie do końca prawda.

Po kulminacji największego szoku mandaryni z nadzoru oświadczyli bowiem, że dwóm największym giełdom ulżą tymczasem poprzez przedłużenie terminu o kolejny miesiąc, czyli do końca października. Rzekomo w nagrodę za to, że nie imały się pachnącego z daleka przekrętami pomysłowego procederu ICO, ale moim zdaniem z zupełnie innych powodów. Otóż działanie „na słonia w składzie porcelany”, po długich latach obojętnego milczenia, świadczy o centralnie zaplanowanej akcji, mającej świadomie wywołać możliwie największy rezonans, czyli po prostu panikę. Czy Chińczyk chce uśmiercić bitcoina? Mogłoby się tak wydawać, ale fakty temu przeczą. Pierwszą i najważniejszą przeszkodą jest sam rozproszony rynek bitcoina, który po tak koszmarnym wydawałoby się ciosie względnie prędko się ustabilizował. Szok zatem chińskich mandarynów wcale nie jest tak śmiertelny, jak wieszcze końca świata z Jamie Dimonem, prezesem JP Morgan na czele, chcieli wszystkich przekonać. W takiej rozhuśtanej, ale już nie tragicznej sytuacji łaskawi mandaryni dali dwóm giełdom miesiąc odroczenia w wyroku śmierci. Po co?


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 38/17


© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut