Przed wakacjami mamy natłok ważnych spraw, z flagowym tematem trybunału, bez którego wiadomo żaden postępowy Europejczyk, a już z całą pewnością europejs albo federasta nijak nie może zasnąć. Jako że centrala eurosojuza dała naszej młodej demokracji tymczasowe wakacyjne wytchnienie, bowiem pomimo wielce krytycznych meldunków komisarza Timmermansa, dyplomaty pełną gębą, co to każdemu powie miłe słowo: a to uspokoi premier Szydło, że wszystko jest w najlepszym porządku i „na najlepszej drodze”, a to nazajutrz przedstawi w Brukseli pryncypialną krytykę, jako żywo przepisaną z michnikowego gotowca i zaraz wedle tych ustaleń prześle do Warszawy „zalecenia”, Europa ma na wakacje poważniejsze problemy. Oczywiście stan nadwiślańskiej demokracji ma dziś siłą rzeczy w centrali znaczenie o wiele mniejsze, niż brexit i z nim powiązane trzęsienie kontynentu. W ramach bezpośredniej reakcji na brytyjskie referendum europejskie finanse dosłownie zatrzęsły się w posadach, znienacka ożywiając już zasypane w płomiennych przemówieniach euroczynowników Junckera i Draghiego widmo kryzysu finansowego. Drżą w posadach już nie tylko peryferie w rodzaju Grecji, tradycyjnie domagającej się w środku wakacji kolejnej rundy negocjacji z MFW, gdyż mają puste kasy. To znamy i z łatwością przewidzieliśmy. Tym razem kruszy się ponownie Hiszpania, i to wcale nie za sprawą gospodarczej depresji, do której tak jakby zdołała już przywyknąć, wybierając znowu, oczywiście przy wydatnej pomocy cudów nad urną Partido Popolare premiera Rahoya, prawdziwie ekwilibrystycznym cudem utrzymującego się przy władzy przeciwko większości społeczeństwa. Kruszy się znowu hiszpański system bankowy za sprawą ich największego banku, bardzo mocno zaangażowanego w operacje międzynarodowe, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej Santander. Bank ten, podobnie jak jego większy niemiecki brat Deutsche Bank otrzymał właśnie od amerykańskiego Fed zaszczytne wyróżnienie w postaci jedynych dwóch negatywnych rekomendacji stress-testu. Gołym okiem zatem widać, że europejskie finanse przeżywają w brexicie ciężkie chwile, skoro największy bank kontynentu flirtuje z przepaścią, a przynajmniej tak wygląda wykres jego akcji. Mało tego: do grona tradycyjnych peryferiów dołączyły właśnie z głośnym hukiem Włochy, które pod naporem rewolucji odbywających się na północnych krańcach euro zdecydowały się w końcu objawić rozmiar prawdziwej zgnilizny na jego południu. Wprawdzie od lat pewny wręcz zawał Włoch wewnątrz euro jest nam znany, ale co innego przeżywać to na własne oczy. Oto premier Mateusz Renzi, wbrew stanowczemu sprzeciwowi samej Merkel jakimś akrobatycznym sposobem uskładał z państwowej kasy 40 mld euro awaryjnej pomocy dla Monte dei Paschi – i nie jest to rzekomo wbrew niedozwolonej pomocy państwowej i dyrektywie bezpieczeństwa sektora bankowego, zwanego przeze mnie „cypryjską”, choć jeszcze tydzień temu było. Na wszelki wypadek Renzi zapobiegawczo oświadczył, że nikt nie będzie „pouczał Włochów” i rządził w ich domu, co chyba tymczasowo zamknęło usta Makreli, bowiem jakże jej się teraz odezwać, skoro Mateusz z południa jednoznacznie nawiązał do sławetnych czasów, gdy na półwyspie chwilowo rządzili Hunowie i ich kolega Benito? Najwyraźniej Mateusze są w natarciu, bo i u nas jeden rządzi i nadaje ton, ale o tym za chwilę. Centrala eurosojuza nijak nie ma czasu na specjalne strofowanie Mateusza z południa, gdy w ramach potajemnego bailoutu musiała z ECB rozdać bankom eurostrefy 400 mld euro. Tyle bowiem kosztowała panika brexitu i sądząc przynajmniej z wykresów nie jest to ostatnie słowo, bowiem Włochy to nie Grecja i 40 mld wydaje się napiwkiem przy prawdziwej skali problemu, o którym mówimy. A mówimy przynajmniej o jakichś 400 mld złych długów we włoskim systemie bankowym, a naprawdę o kwocie rzędu 1 biliona, jeśli dobrze wszystko zliczyć. Dezynwolturę Renziego w rozdawnictwie dziesiątek miliardów łatwiej w tym kontekście zrozumieć, jeśli zauważyć, że ECB nie jest w stanie udźwignąć plajty Włoch, a ta niechybnie by właśnie wystąpiła, gdyby nie ratunek Mateusza. Wprawdzie stosunkowo tanio, ale – bądźmy szczerzy – wiemy wszyscy, że to rozwiązanie chwilowe. Zezwolić na plajtę Włoch nie możemy, ale nie możemy także tolerować zgnilizny, poutykanej w ramach kreatywnej księgowości w ich systemie bankowym. Jest tylko kwestią czasu, gdy ten się rozlezie. Tymczasem stoi na drżących nogach, a wszyscy go zewsząd wspierają, udając że wszystko jest cool. Bo tak na dobrą sprawę tyle mogą czarownicy z ECB – chwilowo powstrzymać nieuniknione. Czy w takich okolicznościach przyrody eurokraci mogą myśleć o demokracji w Polsce? Nie mają czasu, co nie oznacza, że go po wakacjach nie znajdą – i tu znów mamy szczęście, bowiem nadwiślańscy miłośnicy demokracji także muszą mieć wakacje. I widząc sprytne zabiegi kaczystów, idące w kierunku kompromisu z ich projektem ustawy o trybunale, chytrze wyprowadzili go na manowce walki o trzeciorzędne detale. Tu odezwał się także z drugiej strony głos wakacyjnego pragmatyzmu i kaczyści rzutem na taśmę wrzucili cały poprzedni projekt do kosza, konfundując adwersarzy tym ruchem całkowicie. Ci bowiem wytoczyli do walnej bitwy najcięższe działa, a konkretnie jedno: samego Rzeplińskiego, który przybył do sejmu, aby odegrać swą ulubioną rolę Rejtana. Cóż począć, gdy kabotynizm dołączy do słabosilnego zamachu stanu – nieodmiennie powstaje z tego groteska. Kaczyści najwyraźniej chcąc te już wszechstronnie ograne sceny skrócić – i zamknąć sprawę przed wakacjami, a korzystając z chwilowego wytchnienia brexitowego, rzucili pod obrady całkiem nowy projekt ustawy, której istnienia kabotyni z obozu przeciwnego nawet nie podejrzewali, gdyż inaczej nie byłoby najmniejszego sensu wytaczać na salę trybunalskiej kolubryny i wszczynać wielkiego boju o zawartość kosza na śmieci, w którym te wszystkie szalenie ważne poprawki, w których imieniu kolubryna Rzeplińska zaczęła pierdzieć, jednym rzutem spoczęły. Nowy projekt ustawy po całonocnych obradach przeszedł pierwsze czytanie, zatem wydaje się, że – pomimo marszowego zapału KODu i europejskich odezw „obrońców demokracji” nowa ustawa będzie gotowa na wakacje. Akurat w czasie, kiedy demokraci Timmermannsa zajęci są dużo istotniejszymi sprawami, czyli rozpadem Unii. Tymczasem na zalecenia Timmermannsa Szydło odpowiedziała na piśmie, co eurokraci po wakacjach będą mogli szczegółowo rozebrać i pewnie nawet zajmą w tej sprawie wielce pryncypialne stanowisko, dokładnie wedle obstalunku, tyle że nie będzie to miało już żadnego praktycznego znaczenia. Cała rozmowa bowiem od początku przypomina dialog niemego z głuchym, gdy nic do niczego w niej nie pasuje. Ani Unia nie ma żadnej podstawy prawnej do opiniowania stanu naszej demokracji, ani tym bardziej wystawiania jakichkolwiek rekomendacji jej instytucjom, gdyż w całkiem oczywisty sposób stanowi to mieszanie się w suwerenne sprawy państwa polskiego, zawarowane w traktacie lizbońskim do wyłącznej polskiej kompetencji. Ani Polska specjalnego interesu we wciąganiu w wewnętrzne spory między konstytucyjnymi organami brukselskich mandarynów nie ma i od ich widzimisię swych działań nie tyle nie powinna uzależniać, co jej tego czynić wedle konstytucji nie wolno. Osobną sprawą jest pozwalanie na takie uzurpacje Brukseli i branie ich na poważnie, a osobną rozpętana przy ich pomocy kampania propagandy Brukseli, a idąca ręka w rękę z niemiecką polityką cichej ingerencji i zarządzania polskim terytorium etnograficznym w charakterze „opiekuna”. Wydaje się, że jeśli boje z Rzeplińskim zostaną w sejmie ostatecznie załatwione, tzn. nowa ustawa usunie sterty łajna, naprodukowanego przez Rzeplińskiego z kolegami na potrzeby tej propagandowej walki z pomocą komisarzy ludowych z Brukseli, to doprawdy Timmermanns nie będzie miał innego wyjścia, jak wsadzić swoje światłe rekomendacje w buty, skoro w Warszawie spór o rozdział władzy między demokratycznymi instytucjami sejmu i trybunału będzie tymczasem ostatecznie i jak najbardziej prawidłowo formalnie rozstrzygnięty. Nie pomogą wówczas żadne marsze i głodówki KODu, a nadredaktor Aaaaaadam nie podoła ze swoimi stalinowskimi odezwami, nawet gdyby z odwodnienia wylądował na IOMie po krytycznym zapluciu, z upałami w końcu nie ma żartów. Jednoznacznych faktów nie da się interpretować, choćby nie wiem jak rejtan Rzepliński kładł się w drzwiach i grzmiał na mównicy. W czasie gdy „wybrańcy narodu” po nocach wyrabiają swoje stachanowskie 400% normy, naturalnie w poczuciu dziejowej misji, a naprawdę wykonując ostatnie zadanie obowiązkowe przed wakacjami, w czym idealnie naśladują swoich brukselskich kolegów, ratujących tymczasem Unię przed rozpadem brexitu i finansowym zawałem, rząd także nie zasypia gruszek w popiele i nasz polski Mateusz, czyli faktyczny oberpremier Morawiecki, piastujący marionetkowe wydawałoby się stanowisko ministra Rozwoju, rozprawił się właśnie z ostatnim złogiem Buzka, czyli kolejną reformą OFE. Owszem, wydatnie ułatwił mu zadanie poprzednik Tusk, „umarzając” aż 150 mld już wpłaconych składek, a co uczyniło całą budowlę niestabilną, ale widać w działaniu także mocną wolę „czynników wyższych”, które jednoznacznie zadecydowały ostatecznie pogrzebać złudzenia Buzka. Innymi słowy dziura w ZUSie stała się po „reformie” Tuska tak wielka, że nie da się ani chwili dłużej udawać, że wszystko będzie cool. Nie będzie, zatem pora na zaoranie całej reformy OFE i sprowadzenie systemu emerytalnego na ziemię, gdyż inaczej za 10 lat pozostaną po nim zgliszcza. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 28/16 |
poniedziałek, 11 lipca 2016
Kasa misiu. Elektroniczna
-
blog comments powered by Disqus