Szanowna czytelniczka zażyczyła sobie przybliżenia tematu energii, a ściślej „wolnej” energii, niezmiennie krążącego wokół nas, niczym nieśmiertelna „teoria spiskowa” i zatruwającej i tak już gorące powietrze. Albośmy to jacytacy, żeby nurkować w przepastnych odmętach biadoleń Agaty Młynarskiej nad gastronomiczną ciążą Ferdynandów Kiepskich? Zajmiemy się energią, niekoniecznie od razu pełnym modelem, zaczniemy od wymownych faktów, nagromadzonych na szerokiej przestrzeni historii, przemysłu i ekonomii, aby dojść do oczywistych wniosków, że energia jak najbardziej może być bronią. Podobnie jak wiedza na jej temat, zatem przypuszczenie, że istnieje jakaś tam mityczna nauka, w której pracują niestrudzenie „dążący do prawdy” badacze, przypomina kliniczny opis dziecięcej naiwności. Ta kończy się zwykle z chwilą starania o pierwszy grant, albo co gorsza w konfrontacji ze smutnymi panami, oferującymi propozycje nie do odrzucenia. Mityczna nauka to jedno, a realna prawda i realne życie to drugie. Warto sobie to uzmysłowić, gdy rozważamy niebywały festiwal fundacji Keshe, propagującej generatory wolnej energii, podłączane wprawdzie do klasycznej sieci elektrycznej, ale pokazujące z czasem dodatni wynik energetyczny, tzn. wydających więcej energii, niż jej pobierają. Tak przynajmniej wskazują mierniki. Nie zajmę się tu egzegezą fenomenu Keshe, irańskiego naukowca, wykształconego w Londynie i bez wątpienia stanowiącego dość typowy element brytyjskiej socjety multi-kulti, tradycyjnie otwartej na świat, co zresztą przybliży nam pewne rozterki brexitu, bowiem zaraz cofniemy się w historii o trzy stulecia. Jestem pewien piorunującego efektu dość oczywistego skojarzenia, że pomimo galopującego wydawałoby się dziś świata, pewne rzeczy wydają się stać w miejscu. One naprawdę w miejscu stoją, a nam wtłacza się tymczasem złudzenia „nauki” i postępu, pracowicie ukrywając to narzucające się wręcz swą oczywistością spostrzeżenie. Wróćmy wszak do chwilowego pretekstu i gwiazdy sezonu Keshe. Prawdopodobnie ta kolejna odsłona wielkiego, ludowego odkrywcy nieprzypadkowo pochodzi z Iranu, skoro przeżywamy właśnie historyczny moment odprężenia w geopolitycznej układance z Persją. Jestem przekonany, że fundacja Keshe, rozchodząca się po świecie promieniście z Londynu po dawnych brytyjskich koloniach, czyli dosłownie na cały świat rozwijający, czyli BRICS, korzysta z tego sprzyjającego wiatru historii, a być może nawet jest przez niego inspirowana. Nie oceniam zawartości merytorycznej prac, ograniczam się do strategicznej oceny kampanii informacyjnej, PR, socjologii, czyli tego wszystkiego, co pozwoliło mi samodzielnie potwierdzić, że cała dzisiejsza „nauka” to ściśle biorąc stek bzdur, podtrzymywanych przez interesownych kapłanów, bądź jak wolisz grupy interesu. Ani ścisła, ani pełna, ani prawdziwa. Dlatego warto jej działania analizować przez pryzmat tych samych narzędzi, które stosujemy przy analizach politycznych. Bo to także jest polityka, skoro wiedza to jest broń. Keshe jest kolejnym z licznego zastępu publicznych głosicieli alternatywnych źródeł energii, idącego dziś już w setki, a biorącego swe początki już trzy wieki temu, jakkolwiek to by wydawało ci się niemożliwe. PR i propaganda, wprawdzie jeszcze nie w nowożytnej formie Bernaysa, ale wykorzystując przypisywane mu klasyczne metody, działała już wówczas. Na ile świadomie, a na ile spontanicznie, zostawiam twoim dalszym studiom, podając tymczasem dla zachęty dość niepokojący fakt, że ktoś w procesie „zarządzania wiedzą” stosował już wtedy metody skatalogowane i opisane ponad dwieście lat później! Powinno ci się od tego zakręcić w głowie, mam zatem nadzieję, że zechcesz sprawdzić to moje oryginalne twierdzenie i odkrycie, a które skądinąd utwierdziło mnie w uciążliwych badaniach ewolucji fizyki nowożytnej. Nihil novi sub sole! Zauważ także neologiczny potworek zarządzania wiedzą, czyli zwyczajnie knowledge management, a którego korzeni upatruję w Londynie przed trzystu laty. To tam bowiem położono niewzruszone podwaliny współczesnego gmachu wiedzy, posługując się sztuczkami propagandy, włączonymi oficjalnie do tego gmachu ponad dwieście lat później. Czy mogło to być przypadkiem? W świecie natury takie przypadki się nie zdarzają, mamy zatem do czynienia z intencjonalnym działaniem czyjejś woli. Widzę, że kręcisz się nerwowo w fotelu, domagając się dowodów. Spoko, zaraz będą. Ale przystąpmy do działania metodycznie, skoro wydaje się, że zauważyliśmy właśnie pewną metodę. W przypadku Keshe pragnąłbym zwrócić twoją uwagę na charakterystyczne cechy jego światowego przedsięwzięcia, a zdradzające propagandowe zamierzenie. Posługuje się on bowiem klasycznymi metodami, znanymi tak naprawdę w promocji „nauki” od stuleci. Bo to jest zwykła propaganda. Nie wypowiadam się o prawdziwości twierdzeń, tylko o sposobie ich lansowania. Ten sposób jest bowiem dużo bardziej znaczący od rzekomej merytorycznej zawartości, przynajmniej moim zdaniem. Pierwsze, co rzuca się w oczy w organizacji Keshe to skrupulatny i wielce precyzyjny schemat światowej kampanii promocyjnej. Otóż po przygotowaniu wstępnej siatki szkieletowej w postaci kilkunastu ośrodków, rozsianych po świecie, Keshe dla swojego odkrycia na rok przed jego oficjalną premierą przeszkolił kadry ochotników, dziś rozpowszechniających jego wynalazek równocześnie na całym globie. Zwolennicy dostrzegą w tym geniusz konspiratora, tworzącego w ten sposób swoiste ubezpieczenie na życie. Wiemy, że wolna energia może być zabójcza dla posiadaczy wiedzy na jej temat, zatem masowe jej upowszechnienie powinno dawać gwarancję bezpieczeństwa twórcy. Nie da się ukryć czegoś, co jest powszechnie znane, zatem od chwili masowego ujawnienia twórca może czuć się bezpieczny. Niby zgoda, jednak zastanówmy się chwilę co się działo podczas tego roku przygotowań wstępnych. Skoro wiedziałem o nich ja, niszowy obywatel z niszowego kraju nad Wisłą, to z istnienia, działań Keshe i ich potencjalnych konsekwencji z całą pewnością zdawali sobie sprawę najpóźniej od pierwszego dnia szkoleń ochotników także bezpieczniacy, słudzy władców marionetek. Ich obowiązkiem jest wiedzieć, zatem przypuszczenie, że inicjatywa Keshe nie została zinfiltrowana, jest idiotyczne. A skoro wiedzieli i nic się panu odkrywcy wolnej energii nie stało, może oznaczać tylko jedno: jego fundacja jest kontrolowana i nie stanowi zagrożenia. Naturalnie możesz nadal wierzyć w kolorowych rycerzy multi-kulti na białych koniach, choć w dobie brexitu naprawdę zakrawałoby to na masochizm, ja po takim wstępie pozostanę absolutnie sceptyczny aż do odwołania. Czyli do momentu, gdy wykaże mi czarno na białym, jak jego wynalazek rzekomo ma działać. Tu dotarliśmy do kluczowego punktu: rozdziału wiedzy i wiary. Czym toto się odróżnia? Łatwo zauważysz, cofając się do klasycznej pozycji, Lalki pana Głowackiego, a która jest pozycją o wiele głębszą od analiz literaturoznawców. Otóż domenę wiary rozpoznasz po nieodłącznym dymie kadzideł, a wiedzy w stercie papirusów, z nieodłącznym brodatym starcem nad nimi pochylonym. Wiara to widowisko i „przekonanie”, a wiedza to pewność zrozumienia. Jedno się odczuwa, a drugie rozumie. Lub nie. Co charakterystycznego można zauważyć w papirusach Keshe, to dość kłopotliwy fakt, że na pozór skomplikowane, tak naprawdę stanowią pseudonaukowy bełkot, z którego nic pewnego nie wynika. Nie da się z opisów wynalazku Keshe pojąć jego istoty. Po wielu zakrętach nakładanych na siebie koncentrycznych spiral z miedzi {czyli indukcyjnych cewek po prostu} dochodzimy oto do tajemniczej, sproszkowanej substancji, którą trzeba nabyć w centrali, aby generator zaczął działać. Co to za tajemniczy element licho raczy wiedzieć, nima w opisie, jest tylko barokowa nazwa. Mamy zatem sedno tajemnicy: drugą tajemnicę, czyli dochodzimy do klasycznej sytuacji aktu wiary, skoro na papirusie nie wyjaśniono, na czym polega tak naprawdę istota wynalazku i co czyni, że on działa. Opowieści dziwnej treści o mitycznych problemach z opatentowaniem tego czegoś, czego działania nie można opisać w papirusie, są zatem kolejnym humbugiem. Zgłoszenie patentowe polega bowiem na tym, że opisuje się na czym działanie wynalazku polega. Co to za tajemniczy element, z czego i jak jest wykonany oraz co robi? To wszystko musiałoby się tam znaleźć. Jak widać z „dokumentacji” przedstawionej przez autora, nie spełnia ona tego podstawowego, elementarnego wymogu. Nie wiem czy generator Keshego działa i specjalnie mnie to w związku z powyższym nie interesuje. Oczywiście mam wyrobione przekonanie, że zwyczajnie obchodzi on licznik energii, pompując i pobierając z sieci energię czynną i bierną {bowiem generator jest rezonatorem podpiętym do sieci, może z niej energię pobierać w dwu kierunkach}, ale nawet tu nie muszę mieć racji. Być może toto nawet działa. Ważne i rozstrzygające jest mianowicie to, że dr Keshe, absolwent prestiżowej uczelni nie chce przedstawić papirusu z jednoznacznym opisem zasady działania. Bo przypuszczenie, że nie potrafi uznaję za chybione i niegrzeczne. Pozostaje zatem domena kadzideł. Jak one w tym wynalazku wyglądają? Dym kadzideł otóż jest w wynalazku Keshe dosłowny. To dym spalenizny, unoszący się z rozgrzanej gazowym palnikiem cewki miedzianej. Na setkach filmów instruktażowych opaleni goście dzielnie opalają miedzianego druta płomieniem z palnika – istna orgia opalania! Po co to wszystko? Wtajemniczeni mówią, że to bardzo ważny proces „energetyzowania” druta, a ja ci powiem dość trywialnie, dla zachowania konwencji opalonych, podniecających się żarzącym drutem. Otóż wypalanie druta to jest typowy proces oksydacji, czyli utleniania. Poddaje się mu w przemyśle na przykład lufy karabinów {stal oksydowana}, aby nie rdzewiały. Nie dla specjalnego, matowego wyglądu {to też}, ale żeby nie brudziły, bez potrzeby malowania. Podobnie można pokryć patyną miedź. Tym razem nie tyle żeby nie rdzewiała {bo i tak nie rdzewieje, tylko pokrywa się właśnie patyną jako metal półszlachetny, na wzór srebra drogi watsonie, co zauważysz w tabeli Mendelejewa}, ale aby opalonego zwolennika taniego prądu ten nie popieścił za mocno. Stykające się ze sobą cewki trzeba bowiem najzwyczajniej w świecie izolować, aby obwód elektryczny był obwodem, a nie jego wersją z wewnętrznym zwarciem w przypadkowych miejscach. A patyna jest dielektrykiem watsonie, izolatorem znaczy. Proste? Genialnie proste, prostackie nawet – każde dziecko zrozumie te czary. Pod warunkiem naturalnie, że zna podstawy chemii, czyli materiałoznawstwa. Wie, co to jest miedź i palnik i nie patrzy na opalonego z palnikiem jak na szamana, tylko jak na znajomego mechanika z warsztatu. Ten nie czyni cudów, tylko spawa, lutuje i skręca, piłuje, szlifuje i wygina. Robi coś konkretnego i zrozumiałego. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 29/16 |
poniedziałek, 18 lipca 2016
Paradygmat pary. Dynamika i dymanika
-
blog comments powered by Disqus