Czyż jest lepszy czas na morskie opowieści, niż świeżo po powrocie znad szumiących fal? Oczywista lepszego czasu nie ma – i ledwie zdążyliśmy posłać dziatki do szkolnych ław, a tu już wyjechały na stoły obrad najwyższych dostojników partyjnych i państwowych, kreślone śmiałą ręką mocarstwowe plany, niczym opowieści z mchu i paproci. Ale to przecie nie bajki, choć jeszcze całkiem niedawno oficjalna propaganda warszawska, pod czujnym okiem genialnego stratega z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, nazywała je pod dyktando Aleksandra Smolara „postjagiellońskimi mrzonkami”. Wówczas były to bajki, bowiem naczelnik Kremla wciąż był naszym „przyjacielem”, ale dziś porywiste wiatry nagłych przemian, istny szkwał, zrobiły z niego „podstawowe zagrożenie dla bezpieczeństwa”, by z dyplomatycznej grzeczności nie nazywać go wprost „wrogiem”. Jako że nie tylko poważnie traktowaliśmy te mrzonki, ale nawet zawczasu studiowaliśmy plany Międzymorza, nawijane nadwiślańskim indianom w charakterze makaronu na uszy i miodu na serca podczas serii studialnych wizyt wśród dzikich znanego etnografa – przepraszam, oczywiście eksperta geopolityki Georga Friedmana – to mamy o nich niejakie krytyczne pojęcie i takież na nie spojrzenie, wcale nie bawią nas baśnie dnia zaprzeszłego, ale przeciwnie: baśnie dnia jutrzejszego – i dlatego wciąż z uporem naiwnego i nieposłusznego dziecka zaglądamy za kotarę dziejów, za którą „przywódcy”, czyli ci wszyscy przewodnicy lokalnych stad, pędzą owce ku ich zbawiennej, świetlanej przyszłości. Niby wiatry przemian wiele zmieniły, ale przecie zasady przy wielkim stoliku pozostały niezmienne. Oto nowy genialny strateg wprawdzie zasiada za tym samym biurkiem, co poprzednik, ale za to ma super wypasione, rogowe okulary i jest co najmniej o dobre 50% większy, znaczy mocarny. Tyle że jego wypowiedzi, a nawet zamglone spojrzenie nijak nie odstają od typowej, porywającej sztampy pseudointelektualnego bełkotu, charakterystycznej dla Kozieja. Tak jakby ta cała strategia, geopolityka, jej przyczyny i skutki nie tylko nie opierały się na przewidywalnych, logicznych przesłankach i rachunkach, ale były zaiste dziełem sił wyższych. Coś tam z nimi musi być na rzeczy, skoro osobisty adiutant marszałka – przepraszam, ministra wojny Macierewicza, obiecujący młodzian z widocznymi gołym okiem symptomami wypasienia, zdołał właśnie odebrać order za specjalne zasługi, rozsiąść się w fotelu rady nadzorczej Polskiego Holdingu Obronnego, czyli narodowego koncernu zbrojeniowego, ale także kilku kluczowych spółek dla obronności państwa. Wszystko to zrobił w przerwach na rzecznikowanie w MON, kiedy ty spokojnie w błogiej nieświadomości przełomowych przemian pławiłeś/aś się w trzech morzach – taki jest młody, zdolny, wypasiony i energiczny! Zdążył jeszcze niejako w przelocie załapać się na licencjackie studia, bo wypasiona chudzina nie ukończyła jeszcze swego procesu pobierania nauk, będąc tak genialna, że wprost ze szkolnej ławy, gdzieś między maturą, a ciągiem dalszym, w pełnym biegu musiała rzucić się w wir polityki, czyli władzy. Marszałek, przepraszam – minister obrony potrzebuje najlepszych fachowców, a skoro najlepsi zeszli gnani wichrem dziejów na psy, to… stawiamy na młodzież! Znaczy w strategicznych planach naprawdę panować musi niezły przeciąg, skoro młodzi zdolni tak szybko awansują, nie zdążywszy nawet przyklepać jakichkolwiek dyplomów. Zwalniają! - krzyknął Lejzorek Rotszwanz, a to znaczy, że niechybnie zaraz zaczną przyjmować… Albowiem ma ten nagły przeciąg także i drugą stronę. Oto z fotelikiem dowódcy GROM musiał pożegnać się pan pułkownik, przed tygodniem dowodzący cyrkiem w postaci ćwiczeń komandosów polskich i amerykańskich, podczas której to pokazówki sztabowej zginął jeden z naszych żołnierzy. Wypadki się zdarzają, zwłaszcza na wojnie, ale także podczas gorączkowych do niej przygotowań… Zwróćmy przy tym wszystkim uwagę, że minister Macierewicz nie na darmo obwiesza medalami i zaszczytnymi obowiązkami akurat rzecznika prasowego MON, czyli współczesnego, młodego i obiecującego Goebbelsa propagandy stanu pokojowego, w odróżnieniu od pamiętnego, odrażającego Urbana, jak pamiętamy Goebbelsa stanu wojennego. Możemy tak obu dziś nazywać ze względu na prawomocne wyroki niezawisłych sądów. Polegają na prawdzie i uzasadnionym odniesieniu literackim do postaci historycznych. Jak wiele musi dynamicznie się zmienić, aby pozostać w szalonym galopie w miejscu! Zarówno w stanie wojennym, jak i w stanie pokojowym, jak wiadomo znaczonym nieustannymi postępami demokracji na świecie, najważniejsze jest stanowisko ministra propagandy. Dlaczego? Ano dlatego że ta cała wojna albo też jak chcą poprawniacy „proces pokojowy” w zasadniczej swej części odbywa się w twojej i mojej głowie, czyli polem głównej walki są nie jakieś tam poligony, gdzie nasi niezwyciężeni wojacy walczą z podstępnym i nieustępliwym wrogiem, ale nasza świadomość. Tak było pod rządami złego szkopa, tak było pod rządami czerwonego Ruska i tak było za Tuska. Jest także za Macierewicza, z tą zasadniczą wszakże różnicą, że siedziba Ministerstwa Prawdy przeniosła się z Czerskiej centrali nadredaktora nadwiślańskich sumień Mimimimichnika na Al. Niepodległości, do centrali MONu, czyli wojaków, co się całkiem logicznie składa co najmniej z dwu powodów. Po pierwsze Al. Niepodległości z samej nazwy musi być lepsza od koszernej Czerskiej, ale jest także poważniejszy powód. Skoro maszerujemy w kierunku wojenki, a przynajmniej chcemy - jak to mówi makrelowy minister spraw zagr. Steinmeier – wiarygodnie pobrzękiwać szabelką, to nijak nie da się obejść bez wojskowego drylu, porządku i krótko mówiąc reaktywacji wojskowej propagandy. Skądinąd Urban sprawował rząd dusz nad propagandą także w imieniu soldateski: duetu generalskiego Mieczysława & Wojciecha, zatem w istocie nic się nie zmieniło. Ale jako się rzekło, wektor strategiczny jest dziś przeciwny, zatem i przedziwne figury propagandowe potrzebne dla uzasadnienia, że wszystko musi być tak samo, ale odwrotnie. Ponadto budowa niezwyciężonej armii, podobnie jak budowa cyrku, potrzebuje jakiejś „dyrekcji cyrku w budowie”, aby bez przerywania występów dokonać koniecznych rekonstrukcji w dekoracjach tak, aby cała fasadowa konstrukcja nie runęła w ich trakcie z hukiem. Tak więc przynajmniej na początkowym etapie budowy nowoczesnej armii pierwszorzędne zadanie przypada współczesnemu Goebbelsowi, który indian musi nie tylko przekonać do zmian, ale do nich zachęcić, a nawet wzbudzić wrażenie, że armia mająca dopiero powstać jest niezwyciężona już dziś, aczkolwiek audyty z MONu wyraźnie pokazują, że jest co najwyżej żerowiskiem pasibrzuchów i koterią wzajemnej adoracji, nie mogącą obronić nawet własnych koszar, a co dopiero kraju wielkości Polski. Jednak dla jej przetrwania konieczne jest zarówno stworzenie wiarygodnej siły zbrojnej, jak i tym bardziej wrażenia, że ona naprawdę istnieje. Nie patrz więc na wielkie awanse młodocianego Goebbelsa z zazdrością, tylko doceń jego zasługi oraz popatrz na zadania przed nim stojące przez pryzmat konieczności dziejowej. Odcinając groteskę postaci Misiewicza dostrzeżesz wielkie wyzwania, a wówczas wspomnij, że jego prekursorzy: zarówno Goebbels jak i Urban, miałkimi postaciami bynajmniej nie byli. Że nie na darmo podejrzewamy siły sprawcze tych wszystkich geopolitycznych przemian, obserwowane pod postacią na przykład dynamicznych dyslokacji personalnych, niczym na jakimś gigantycznym, dymiącym wulkanie, w osobach i czynnikach wyższych za kotarą, przekonują nas także uczone głosy innych obserwatorów. Na ten przykład wnikliwy komentator, w dodatku z niewątpliwie ciętym językiem – i używający go umiejętnie, stosownie do potrzeb – pan red. Michalkiewicz kazał w letnim felietonie jednemu z bohaterów swych młodzieńczych wspomnień, zarządcy jakiegoś pensjonatu w otchłani prowincji, w głębokim PRL, przeplatać swe potoczne mądrości kompulsywnym wtrąceniem: „summa summarum”. Jakież prorocze widzenia, można by rzec zezowate przywidzenia na miarę Kasandry, albo Nostradamusa! Jakie istnieje prawdopodobieństwo, że na zatęchłej PRL-owskiej prowincji prymitywny ubek będzie mielił pod nosem „summa summarum”, niczym potoczną kurwą, a po latach redaktor Michalkiewicz akurat ten epizod sobie przypomni, aby zilustrować nim praktyczny przykład polskiej ubolandii? Zaiste znikome, bowiem i ubole rzadko memoryzują takie łacińskie zwroty, preferując znajomą, soczystą kurwę nad jakieś makaronizmy, a wzięci i cięci, a nie w ciemię bici felietoniści okraszają takimi właśnie rodzajowymi wspominkami swe teksty jeszcze rzadziej, bowiem wspomniany pensjonatowy ubol wpleciony jest w fabułę felietonu nad wyraz słabo, by nie rzec bez ogródek bez widocznego literackiego sensu, w charakterze bliżej nieczytelnej figury fabularnej. Coś wiem na temat warsztatu z praktyki watsonie – oto skąd wiadomo. Zagadkowa sytuacja zmienia się wszak diametralnie, kiedy wiemy, że gdzieś tak przed kwartałem zezowaty mimochodem potrącił w charakterze tematycznego pretekstu redaktora, a jego czytelnicy nie omieszkali mu tej zuchwałości natychmiast wskazać palcem i zameldować przez internet, a co odbiło się wyraźnie na mojej własnej witrynie – stąd wiem z dość dużą dozą dokładności. Internet tak już ma, że maszyny bardzo sprawnie kojarzą wszelkie, najdziwaczniejsze nawet konteksty, a w dodatku nigdy nie zapominają… Najwyraźniej i redaktor nie zapomina raz powziętej urazy, ale niestety tym się rodzajowo różni od komputerowej epoki internetu, że reaguje z wielkim, ostentacyjnym wręcz opóźnieniem, a co dyskwalifikuje jego zabiegi, niwecząc przy tym ich cel. Ale skoro już reaguje, to po co ta cała maskarada jak gra półsłówek a propos chóru wujów? Summa summarum drogi watsonie jest otóż jakoś tam ważna – i wiemy o tym bez fałszywej skromności, bośmy to już na własnej skórze sobie przestudiowali, zatem porady znachorów są nam w tym zakresie przydatne jak sam wiesz co, wiedzą o tym zresztą z bolesną dokładnością komputery – zatem szkoda nawet czasu na podchody i pojedynki na miny w rankingu ważności. Ważniakami drogi watsonie podcieramy sobie rewers, kręcimy nimi bączki, robimy sobie z nich polewkę, jaja, ścinamy ich na twardo, na miękko, w polewie czekoladowej, albo w dyskusji panelowej. Kładziemy na nich w zależności od potrzeb nacisk, albo parszywą lachę. Rwiemy ich sobie ze śmiechu na drobne strzępy, kiedy przyjdzie nam na to ochota, tapetując resztkami galerię nieomylnych ałtorytetów ze stajni Aaaaadama albo dla odmiany drewnianych buców „niezależnych”, nadętych swą lokalną ważnością parafialnych pajaców. Na odchodne przyklepujemy im na czoło nowy, fikuśny tytuł honorowy, a wdzięczny lud widząc takie tańce, łamańce i fajerwerki aż momentami kwiczy z zachwytu, że sami by tego lepiej nie powiedzieli – i roznosi nowe szaty i logo cesarza, wraz z nowym honorowym tytułem po przysiółkach, na każde wspomnienie wybuchając rechotem i chichotem. Prawo, lewo, sprawiedliwość i rozrywka musi być, skoro lud łaknie panem et circenses. Jednakowoż podobnie jak różne są gusta ludu, tak i różne są jego rozrywki, igrzyska, a nawet wspomniany chleb powszedni. Jednemu czarny chleb i czarna kawa, dla innego poprosimy pieczywko! Ale stanowczo brak na tym różnorodnym, wręcz cyrkowym łez padole nieomylnych, drogi mój matole i ty mój kochany koziołku matołku. Wymarli bezpotomnie, bezpowrotnie i nieodwracalnie niczym ptak dodo. Zapisz w kajeciku i podkreśl wężykiem! Nie ma nieomylnych i nie będzie, skończyli się, wybyli, żeby nawet stada ałtorytetów, „ekspertów” dostały skrętu kiszek i zwichnięcia zwojów nerwowych. Nie ma! Przy tym wszystkim istnieje także drugi żelazny pewnik filozofii. Ciekawa jest otóż tylko i wyłącznie prawda. Albo zatem prosto do celu watsonie, albo daj pan sobie spokój, bo ja prosty chłopak jezde, całkiem gupi: nie wiem, nie orientuję się - zarobiony jestem. Mam na stole dziesiątki ciekawych tematów. I jeśli mam pytania, to walę z nimi prosto do źródła, bez strachliwych przyklęków, przysiadów, ukłonów i innych błazenad parafialnych, a często nawet bez wstępnych grzeczności. I wiesz co, drogi watsonie? Świat się tak już spospolitował, że traktuje takie postępowanie nie tylko poważnie, ale także zwykle poważnie odpowiada. Dlaczego łatwo odgadnąć: prawda ma różne odcienie, ale jest dobrem samoistnym. Warto do niej dochodzić na różne sposoby, ale najlepiej zwyczajnie i po prostu, jak najsprawniej, bez marnowania czasu sobie i innym. Festiwal polskich przysrywek, tak charakterystyczny dla naszego terytorium etnograficznego, wprawdzie jest znajomym, domowym siedliskiem lokalnego dziennikurestwa, które nie jest mentalnie w stanie nie tylko ogarnąć szerokiego świata, ale nawet wyjść z przydomowej kałuży, w której czuje się swojsko, owóż nie jest ani moim źródłem, ani środowiskiem działania. Przeciwnie: jest moim klientem, bo to ja jestem ich źródłem – i przytaczam tę akurat anegdotę jako ilustrację pewnego powszechnego syndromu. Podobne zjawisko w mass-mediach, już na szczeblu międzynarodowym, wręcz na samym jego topie, objaśniłem właśnie w urbasiowym „Mieleniu zezorrem #2”. Owóż przy okazji szczytu G-20 w Chinach pojawił się na jego marginesie skandal dyplomatyczny z udziałem prezydentów USA Obamy i Filipin Duterte. Ten drugi nazwał tego pierwszego „s****synem”, ale jak moi czytelnicy łatwo odgadną nie był to koniec historii. Tyle że mass-media zajęły się wyłącznie obróbką propagandową tego jednego faktu: że jeden prezydent brzydko nazwał drugiego. Nigdzie w mediach nie znalazłem objaśnienia kulisów, przyczyn oraz co ważniejsze reperkusji i spodziewanych efektów tego bulwersującego incydentu. Rzucają SSynami, wojna będzie pani Popiołkowa, jak nic. O wyspy Fidżi, albo Toga. Omówiłem te reperkusje pokrótce z Urbasiem i wiem także, że jestem w Polsce w tym pierwszy. To nie musi koniecznie oznaczać jakiejś wyjątkowości, ale w sensie zawartości naturalnie wyjątkowe jest. I nie tylko na skalę naszego grajdołka, ale wręcz w wymiarze światowym, bowiem informacji na ten temat jak na lekarstwo. Wiem, bo osobiście sprawdziłem. Tabuny suto opłacanego dziennikurestwa mozolnie pracuje nad tym, aby prawdziwe kulisy skandalu ukryć, a łatwo tego przyczyny pojąć, wysłuchawszy wspomnianego odcinka. Nic w sumie nadzwyczajnego, summa summarum. Ale jakże różni się to od zapasów w błocie i tego, jak to jedna pani powiedziała coś brzydkiego drugiej pani. Nie mam na nie drogi watsonie ani czasu, ani żadnej ochoty. Jest tyle fascynujących wydarzeń, że doprawdy nie wiadomo w co wpierw włożyć ręce. Dodatkowo na wymianę przysrywek w parafialnej kałuży nie tylko szkoda czasu, ale wręcz jest to bez sensu, skoro powinniśmy, możemy, a co więcej bez żadnego skrępowania już wychodzimy z tego narzuconego indianom przez pasterzy owiec paradygmatu – i to na szczeblu światowym, a nie żadnym tam legendarnym zadupiu głębokiego PRL. Robimy to – zatem czego mamy się wstydzić? I wobec kogo, najserdeczniej przepraszam, summa summarum – parafialnych buców, czy lokalnych wyrobników dziennikurestwa? Tak więc, skoro już nie interesują nas emocjonalne zagrywki pismaczych pyskówek, przebranych za polemiki, tylko mechanizmy za nimi stojące i ich przyczyny, to nie wrócimy do ciepłego bajorka. Taką podjęliśmy świadomą decyzję – i doprawdy z perspektywy czasu próżne wydają się pracowite zabiegi prowokatorów sprowadzenia każdej dyskusji do znanej im konwencji. Nie może się w tym wypadku niestety powieść, co wcale nie znaczy, że próby nie będą powracać. Nie znaczy to także, iż jesteśmy nieomylni – wprost przeciwnie. Ale wiemy lepiej, przynajmniej na tyle, aby nie tracić czasu na tandetę. Bo na nią szkoda i czasu i prądu – i stąd także niniejsze przypomnienie, niejako na podsumowanie niezmiernie ciekawych wakacji, a teraz ze spokojem możemy powrócić do naszego morskiego tematu. W końcu navigare necesse est. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 37/16 |
wtorek, 13 września 2016
Szumią morza trzy
-
blog comments powered by Disqus