Temperatura nawalanki w warszawskim ratuszu przeszła na znany nam z najgłośniejszych afer diapazon groteski, gdzie dawno zużyci w walce politycy, przechowywani po jakiś tajemnych zakamarkach, wyciągani są z nich i otrzepywani z naftaliny, aby zasiąść przed panią prokurator – przepraszam, oczywiście redaktor – podczas przesłuchania – przepraszam, oczywiście wywiadu – na okoliczność skandalu „reprywatyzacyjnego”, naturalnie „w sprawie” warszawskich nieruchomości, a nie „przeciwko” pani prezydent, rządzącej twardą ręką w stolicy od lat dziesięciu. Być może ktoś da się jeszcze nabrać na spontaniczność takich przedstawień, wierząc w słowa oficjeli z naftaliny, po których nie widać na ekranie ani śladu kurzu i pajęczyn, przeciwnie: wyglądają świeżo i wypoczęci, zupełnie jak żywi – takie cuda możliwe są tylko w teatrze i telewizorze, a co daje wyśmienite świadectwo sztuce makijażu i charakteryzatorni, tego prawdziwego serca kuźni charakterów medialnych, w odróżnieniu od charakterów prawdziwych. Dzięki anonimowym charakteryzatorom charaktery medialne nie tylko wydają się prawdziwsze od prawdziwych, ale w dodatku takie jakieś bardziej eleganckie – oto potęga ułudy i podstawa każdego przedstawienia. Ale skoro już tego rodzaju spektakl jest odgrywany, to wiemy z powtarzalnych doświadczeń, że na darmo te przesłuchania przed dociekliwymi funkcjonariuszami „wolnych mediów” się nie odbywają. Stoi za nimi jakiś plan śledztwa – przepraszam, naturalnie konspekt wywiadu – i zapewne większe zamierzenie, w rodzaju tematycznego cyklu. Albowiem i reportaże i artykuły sypią się jak z rękawa, a wszelakie ałtorytety, błyszczące światłem odbitym swoich miedzianych czół, stadnie czynią w sprawie jazgot. Skoro zatem znajomy jazgot i „ujadanie kundelków” dobiega naszych uszu, to nie musimy szukać w pamięci wzorca rozpoczynanej właśnie nagonki, tak jest: ten schemat, chciałem napisać schamet – tak jest już schamiały, ograny. Pozostaje jedynie z natężenia jazgotu w decybelach wycenić zasięg krojącej się rozgrywki, bo że się rozgrywa przed „opinią publiczną”, to żeśmy właśnie ustalili. Alegoria ze świata prokuratorskiego także nie jest od rzeczy, a wręcz przeciwnie: wokół tematu krzątają się od miesięcy zwyczajowo przenikliwi niczym inspektor Anatol Lawina śledczy z CBA, wietrzący mniej więcej od kwartału opasłe szafy z kwitami bufetowej. I wietrzący w nich spiski, choć „teorie spiskowe” mają być nieprawdziwe. Prawdziwe, czy nie, redaktorzy uwijają się na koniec wakacji jak w ukropie – zatem jest zlecenie, jest zabawa. To od nich pochodzą najsmaczniejsze przecieki i sensacje – i nie powinno to budzić najmniejszego zdziwienia, skoro śledczy już do ratusza weszli, to przecie nie na kawkę do bufetu – tego jednego można być pewnym na 100%. Weszli po kwity bufetowej – ot co. Powściągliwi, smutni panowie naprawdę mogą posadzić za kratki, a że przybyli na studia bufetowych kwitów aż w kilku zespołach, to niechybny to znak, że jak to mówią w tych kręgach sprawa jest rozwojowa i wielowątkowa. Innymi słowy korupcyjna dżuma warszawska ma kilka odnóg i najprawdopodobniej zadanie śledczych nie polega już na znalezieniu czegokolwiek, jak łudzili się optymiści na początku, ale na przesianiu i wytypowaniu najbardziej obiecujących materiałów, otwierających drogę do najbardziej spektakularnych aktów oskarżenia. Smutni panowie z prokuratury tak już w swoim fachu mają, że podobnie jak inni fachowcy optymalizują swoje wysiłki, nie chcąc wcale karać za wszystko, jedynie wystarczająco, ale za to przykładnie. Czysta pragmatyka i ekonomia pracy. Skoro wiedzą, że mają przestępcę, malwersanta i złodzieja na celowniku, to wybierają z jego dossier przekręt na miliony, a pomijają liczne przewały na tysiące, zwłaszcza gdy te trudniej udowodnić. To samo rozumowanie dotyczy grup przestępczych, ale w formie dodatkowo spotęgowanej. Małe złodziejstwa tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że w Warszawie, podobnie jak w innych miastach Polski, działają dziś wysoce zorganizowane mafie wyłudzające kosztowne nieruchomości, zakotwiczone ściśle w świecie urzędniczym i w sądach. Fakt, że „afera reprywatyzacyjna”, jak nazywają ją z okazji rozwijającego się przygotowania medialnego, tego klasycznego jazgotu do nagonki media, wybuchła w Warszawie akurat teraz, stanowi wynik splotu kilku bardzo istotnych czynników, które warto sobie przy jej okazji naświetlić, bowiem jest ona w swoim warszawskim sosie niepowtarzalna. Najważniejszym z nich wydaje się sam ogrom warszawskich biznesów, biorących się z grzechu pierworodnego dekretu Bieruta, bezprawne przejmujących własność dla celów pospiesznej odbudowy powojennej Warszawy, z jej centralnym Pałacem Kultury. Największa sprawa, o której mówimy ma wymiar kilkuset mln złotych, a podobnych spraw są setki. Z punktu widzenia czystej ekonomii prawa decyzja stricte polityczna rozbicia „mafii reprywatyzacyjnej” w jej samym opasłym centrum, niejako odcięcie głowy hydrze, wydaje się w pełni zasadna. Jeśli wyczyścimy sprawy w Warszawie, to i damy radę w innych miastach – podpowiada zdrowy rozsądek. Tym bardziej że tego lata planowo weszła w życie ustawa regulująca w sposób cywilizowany zaszłości dekretów Bieruta, przecinająca męczący legalnych spadkobierców od ćwierćwiecza garb. Komuny podobno nie ma, ale jej skutki trwały dotychczas w najlepsze! Naturalnie nie jest to żadne panaceum, ale wynik kompromisu, tyle że w warunkach warszawskiego dzikiego zachodu w księgach wieczystych każde rozwiązanie systemowe jest dobre, jeśli ograniczy działania mafii. Nie jest zatem dziełem przypadku logiczny harmonogram działań, przewidujący najpierw rozpoczęcie kontroli i śledztw CBA, a w ich następstwie otwarcie jesienią generalnej rozprawy z warszawską hydrą. Dość jasno rysuje się zamysł PIS skutecznego wypalenia wrzodu, dotychczas nieusuwalnego i rozprzestrzeniającego się niezależnie od chwilowej konstelacji politycznej. Wedle praktyki prokuratorskiej po kwartale pracowitego rycia w archiwach agenci CBA na rozpoczęcie jesiennych wykopków wybrali już najsmaczniejsze fragmenty i wstępnie przygotowali linię natarcia, czyli kolejność zatrzymań, przesłuchań i dalszych kroków, wiedzą ze swoich wakacyjnych studiów w ratuszu, co i gdzie jest skręcone. Ale przełożenie tego na konkretne zarzuty i później akty oskarżenia to już inna kwestia. Pewnych rzeczy wykazać będzie bardzo trudno, pewnych będzie szkoda czasu, a na pewne nie ma jak to mówią zapotrzebowania politycznego. Mówiąc inaczej skończyła się wstępna selekcja kandydatów do ustrzelenia w polowaniu w stołecznym ratuszu, a rozpoczęło stadium castingu. Kto wystąpi w roli oskarżonego i ściganego, kogo wskaże nieustępliwy palec sprawiedliwości? Oto jest hamletowskie pytanie, krążące dziś po warszawskich korytarzach, a na które na różne sposoby musiała odpowiedzieć sobie warszawska Hanka, bowiem że to w jej gabinecie zbiegają się wszelkie interesy na warszawskich gruntach, wie tymczasem każde dziecko. Że godzina castingu wybiła, przekonuje nas kalendarz, czyli nadchodzący wielkimi krokami trzymiesięczny termin od rozpoczęcia studiów archiwalnych, a zarazem nowy sezon łowiecki. Dlatego funkcjonariusze redakcyjni uwijają się jak w ukropie, a świadkowie – przepraszam, oczywiście zaproszeni goście – zeznają w studiach – przepraszam, oczywiście udzielają wywiadów – jeden przez drugiego. Mamy też dodatkowe i bardzo namacalne potwierdzenie otwierania okresu castingu, gdyż w ramach panicznego ruchu wyprzedzającego sam naczelny i oczywisty cel nagonki – prezydent Warszawy wyrzuciła wszystkich trzech zastępców, odpowiedzialnych za sprawy reprywatyzacji. Jednocześnie przyznała to, co wszystkim warszawskim dzieciom było wiadome od lat co najmniej dziesięciu, że na reprywatyzacjach „lody są kręcone” - ale dopiero gdy CBA zdążyło wgryźć się na tyle głęboko w raporty, że wiadomo już, że „sprawa się rypła”, czyli że ktoś musi być winny. Któż lepiej będzie o tym wiedział od samej bufetowej, która może ocenić zagrożenie choćby z natężenia przeciągu w poszczególnych komórkach organizacyjnych? Z samej natury stanowiska wie, w którą stronę podążają zatem myśli śledczych. I stąd też błyskawiczne dymisje zastępców, noszące wszelkie znamiona palenia mostów. Jeśli za chwilę ma się rozpocząć kłopotliwy casting, czyli wezwania na przesłuchania i towarzyszące im prawdopodobne rozpętanie drugiej tury nawałnicy skandali w mediach, to niech winne będą kozły ofiarne. Ma to tę dodatkową zaletę, że wyrzuceni z posad urzędnicy przestają komunikować się z resztą koleżanek i kolegów i co jeszcze ważniejsze tracą służbowy dostęp do materiałów, czyli urywa się im tym samym możliwość obrony prewencyjnej w postaci zbierania typowych „haków”. Tylko tak można praktycznie ocenić ostatnie dymisje w ratuszu: jako rozpaczliwą ucieczkę przed odpowiedzialnością karną Gronkowiec- Waltz. Tak to już jest w świecie kryminalnym, że nie ma w nim żadnego honoru, spoczywa na tej fundamentalnej prawdzie cała doktryna śledcza, w której prowokuje i wykorzystuje się zeznania wspólników przeciwko sobie. To nie ja jestem winna, tylko oni! Jakież to łatwe to przewidzenia, a zarazem nieprawdopodobne... Królowa Warszawy przez dziesięć lat nie zdołała odgadnąć, że za jej plecami reprywatyzacyjna mafia przyklepywała interesy idące sumarycznie w miliardy, aż otworzyła jej oczy w końcu dopiero kontrola CBA. Wczorajsze zaprzeczenia, że „wszystko jest w porządku” i nie było nieprawidłowości, a tym bardziej jakiejś przestępczej grupy w ratuszu, poszły nagle w zapomnienie, a Hanka w przebłysku geniuszu odnalazła i nieprawidłowości i nawet zalążek tej mitycznej mafii: komplet zastępców od reprywatyzacji to jest ta grupa! I jak na skutecznego gospodarza przystało natychmiast wyrzuciła ich na zbity pysk: nie ma pobłażania w Warszawie dla korupcji! Groteskowego smaku w tych scenach grozy dodają wypowiedzi skruszonego szefa komórki reprywatyzacyjnej, który nie musiał czekać ani dnia, aby ochłonąć ze słusznego gniewu i pomaszerował wprost do mediów, aby się tam wypłakać, jak to przez długie lata bufetowa nie mogła się go nachwalić, nie znajdując w jego organizacyjnej i prawnej pracy, wszyscy przyznają że wielce delikatnej i w materii prawa, ale także odpowiedzialności i w konsekwencji i pieniędzy. Wszystko było w najlepszym porządku, a szefowa ratusza zgadzała się na wszystko. Aż nagle z końcem sierpnia 2016 zgadzać się przestała – i wyrzuciła z pracy Bogu ducha winnego, sumiennego pracownika. Za jakie grzechy – wydaje się pytać między wierszami ofiara mostów palonych przez bufetową? Przez lata dzięki niemu lody kręciły się bez żadnych przeszkód. A teraz on ma być winny? Nic z tych rzeczy. Był sumiennym i skrupulatnym podwładnym, wykonywał wszystkie instrukcje i polecenia. Odpowiedzialność ponosi za ich merytoryczną zawartość jego szefowa – formalnie i także co do istoty spraw, bowiem to ona podejmowała decyzje. Od tego jest szefową. Już widać zatem klasyczne pęknięcie solidarności kryminalnej. To nie ja jestem winny: to bufetowa! Łatwo zgadnąć, że jest to zarówno ostrzeżenie dla prezydent {mam na wszystko kwity}, jak i dość czytelny występ w castingu. Panowie chcą ze mną rozmawiać? Bardzo chętnie, ale nie mam dziś dostępu do akt, choć mógłbym sobie co nieco przypomnieć… Takich postaw i nagłych zerwań znajomości i przyjaźni powinniśmy w ratuszowym castingu obejrzeć jeszcze multum i zapewne niechybnie ujrzymy, w końcu praktyka śledcza jest dość powtarzalna. Ale ponownie warto zaznaczyć, że ostatnie zachowania głównych zainteresowanych, czyli bezpośrednich sprawców, stanowią wstępne pozycjonowanie do castingu śledczych. To od ich linii działania, czyli tzw. planu śledztwa zależy, w którą stronę się to wszystko potoczy. Czyli w dużej mierze od decyzji, kogo i za co ścigamy. Czy prawdziwych organizatorów, łamiąc w jakiś sposób ich solidarność i zmowę milczenia na podstawie dokumentów i zeznań ich wspólników i podwładnych {tu bufetowa będzie na krótkiej liście}, czy tylko wykonawców, zatrzymując się na poziomie kierowników wydziałów, przystawiających co prawda pieczątki przy całej serii skandalicznych decyzji, ale na wyraźne czyjeś polecenie, w uzgodnieniu z większą grupą. Trudno przewidzieć, czy walka z reprywatyzacyjną hydrą zmiecie głównych organizatorów. Sama Gronkiewicz wydawała się przez całe wakacje dość pewna siebie, co daje podstawy do przypuszczeń, że przewiduje tradycyjny wariant polski: winien był w jakiejś jednej sprawie kierownik, ja nie byłam tego świadoma, ale i tak niebawem opuszczam stanowisko, a żadnej mafii nie ma. Zresztą winnych przykładnie już ukarałam, wyrzucając ich z pracy, nie mam sobie zatem nic do zarzucenia. Niezależnie od końcowego wyniku zbliżające się wielkimi krokami wielkie zapasy wokół ratusza wyglądają zatem niezmiernie ciekawie i pewnie z nich się czegoś nowego dowiemy. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 36/16 |
wtorek, 6 września 2016
Walec samorządowy, czyli wyciskanie gronkowca
-
blog comments powered by Disqus