Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 13 lutego 2017

BAT na świat

-



Nie ochłonęliśmy jeszcze po sylwestrowych rewelacjach w maderze, a tędzy grafolodzy z Krakowa potwierdzili oczywistą oczywistość, że Bolek jest Bolkiem. Sądząc po tempie odkrywania ukrytych prawd być może do końca kadencji „kaczystowskiego reżimu” dowiemy się, że politycy kłamią, choć na to specjalnie bym się nie nastawiał. Cóż bowiem dokonałaby „dobra zmiana” w taki sposób, poza potwierdzeniem oczywistej prawdy? Ano przyniosłaby zmianę bardzo niedobrą, która przewróciłaby do góry nogami grunt, na którym ona sama stoi, a któż poza cyrkowcami lubi fikać w tej niewygodnej pozycji, naturalnie publicznie? Nie żeby role polityków tak były od cyrkowych oddalone, o zawodowej bliskości przekonuje poziom ich codziennych występów, niemniej trudno zaprzeczyć, że towarzystwo z Wiejskiej od lat siedzenia w wyściełanych fotelach tak się spasło, że nawet nie wypada prosić ich o większy wysiłek. Już nawet pokolenie młodych zdolnych idzie w tym kierunku, jak choćby nasz ulubieniec Misiewicz, mocno wypasiony adiutant feldmarszałka, przed którym drżą bitne generały, a przynajmniej jeden – Skrzypczak, który ledwie coś w tym kontekście napomknął o honorze żołnierza, a mu się nagle skończył stosunek pracy. Z opiekunem Misiewicza rzecz jasna, ale to już by tak rzec jego osobisty problem, gdy formułuje honorowe poglądy na temat ulubieńca szefa. Albo i nie, gdyż wydaje się, że Skrzypczak tak jakby sugerował, iż stoją za nim inni, co najmniej równie honorowi towarzysze broni.

Z towarzyszami tak już jest, że coraz mniej na nich można liczyć. I tak w półtora miesiąca po pierwszej, ale jakże smakowitej salwie, oddanej w kierunku postkomuszej sitwy generalskiej, zabetonowanej wokół sztabu generalnego przez przesadnie nawet zapobiegliwego Komoruskiego wielbiciela oręża, przeżyliśmy absolutnie spokojne, pomijając naturalnie wątki cyrkowe i operetkowe, przemeblowanie dowództwa polskiej armii. Być może umknęło twojej uwadze, że równocześnie z cyrkiem ciamajdanu, odpalonym przez nowoczesnych Ryśków z pomocą kodziarskich pielgrzymek pieszych, feldmarszałek i minister wojny rozniecił kampanię zerwania epoletów z tandemu założycielskiego PRL-bis: generałów Wojciecha i Czesława. Że ta kolejna prowokacja Macierewicza lokuje się gdzieś na poziomie sławnej listy jego imienia {a naprawdę Milczanowskiego} zauważyło doprawdy niewielu, aczkolwiek trudno doprawdy przypuszczać, aby zbieżność z ustawą dezubekizacyjną była wybrana przypadkowo. Jeśli można było czymś rozwścieczyć kolegów Komoruskiego, to tymi dwoma sprawami: nienaruszalnością mitu generałów oraz naturalnie godziwymi emeryturami. I te dwie sprawy, jakby dla ułatwienia zadania KOD-owi, połączono w jedną.

Na niewiele zdały się talenta pułkownika Mazguły, który choć emeryt, to paradował na czele kijowskich pochodów KOD w mundurze, a nawet zdążył zorganizować – tym razem w cywilu – protesty studenckie, taki w nim żarzy się młodzieńczy wigor. Kaczystowski reżim przeorał tymczasem armię, gdyż dowództwo zrozumiało sens wista feldmarszałka Macierewicza: wóz albo przewóz, mociumpanie! I sztab wybrał przewóz, składając „z powodów osobistych” raporty o rezygnację. Prezydent Duda odebrał właśnie przysięgi od nowych dowódców, zatem okołoświąteczne porządki w dowództwie tak jakby dobiegły końca. Zdaję sobie sprawę, że cyrk wokół wypasionej postaci adiutanta Misiewicza, jeżdżącego na sygnale po bigmaca, albo na wypad do dyskoteki, jest dla gawiedzi o wiele wdzięczniejszym tematem do rozważań, ale zauważę przy okazji, że zwracałem uwagę, iż sprawy prowadzone przez Macierewicza, pomimo, a może zwłaszcza w kontraście do cyrkowej otoczki, z reguły bywają poważne.

Trudno doprawdy zdecydować, który z motywów przeważy w panamacierewiczowym doniesieniu o popełnieniu przestępstwa do prokuratury, w którym w iście koturnowym stylu broni swego pupila, chwilowo na urlopie, przed napaściami złych ludzi. A zarzuty są poważne: uniemożliwianie pracy wysokiego urzędnika państwowego, publiczne podważanie jego czci oraz podżeganie do tych czynów w działaniach zbiorowych, czyli – spisek. Stąd do spisku antypaństwowego, czyli zamachu, już tylko jeden krok. No bo skoro urzędnik, to w końcu i wysoki urząd, w tym wypadku MON, czyli spisek przeciw wojsku po prostu. Poczekajmy do czasu, aż „niezależna prokuratura” zajmie jakieś wobec tego doniesienia stanowisko, albowiem jako się rzekło, można to zaklasyfikować do kategorii cyrkowej, aczkolwiek… równie dobrze można z tego wysnuć pierwszej wody spisek antypaństwowy i na miejscu rozgrzanych dowcipnisiów przedwcześnie bym się nie cieszył. I tak w atmosferze nieznośnej dwuznaczności pomiędzy tragedią i farsą przebiegają działania feldmarszałka, a bitne generały padają tymczasem niczym muchy…

Tymczasem na szerszym świecie dzieją się nie mniej poważne rzeczy – i nie mam tu na myśli ani kłopotów pretendenta prezydenckiego Fillona z żoną Penelopą, ani nawet odświeżonych perypetii łapowniczych Sarkozy’ego, które spadają na francuską prawicę niczym grad, tłukący zasiew zanim ten zdoła wzejść. Mam na uwadze światowe perypetie z nowym lokatorem Białego domu, którym tak się frasuje Europa, a już szczególnie jej eurokratura. Sam prezydent Rady Europejskiej Donald Tusk napisał epistołę, w której wymienia Trumpa tuż obok Putina jako podstawowe zagrożenie dla stabilności Europy! Wiem, że moi czytelnicy z reguły powątpiewają w prawdomówność rudego giermka Makreli, ale tą wyjątkową razą się mylą. Łatwo sobie wybaczą wiedząc, że sam autor ostrzeżenia także najprawdopodobniej nie zdaje sobie sprawy z ukrytej w nim racji. Tusk otóż widzi powstające na linii Waszyngton-Bruksela kontrowersje wyłącznie w wymiarze politycznym, a brak mu całkowicie z braku doświadczenia potrzebnej głębi gospodarczej. Podobnie i jego mentorka, cesarzowa Makrela, która zdołała tymczasem doprowadzić notowania swej partii CDU do absolutnego historycznego minimum i nie jest to jej ostatnie słowo. Wprawdzie wyglądający na szczęśliwego naiwniaka, wystawionego wyłącznie na wabia, niedawny eurokomisarz Schultz z SPD, czyli czystej wody komunista, wciąż nie może uwierzyć w swe powodzenie w powoli nabierającej rozpędu kampanii kanclerskiej, ale faktem jest, że SPD po raz pierwszy prześcignęła w rankingach CDU. Wszystkie te postaci widzą niebezpieczeństwa dla Europy wyłącznie na gruncie politycznym, a tymczasem prawdziwe zagrożenie bardziej wyczuł niż przewidział giermek z Sopotu. Tkwi ono w nowym programie gospodarczym Trumpa i za chwilę do niego przejdziemy, tymczasem musimy narysować istny kalejdoskop zmian politycznych jako konieczne tło.

Makrela ma jeszcze spory zapas do rekordu niepopularności swego francuskiego kolegi Hollanda, osiągającego wynik 7%, ale trudno nie zauważyć, że odnowiony znów rytuał ponownego zatwierdzenia kandydatury Merkel na kanclerski urząd przez połączone sztaby
CDU/CSU wypadł nad wyraz blado i nieprzekonująco. Szopka z kilkunastoma już „nieprzekraczalnymi” warunkami Horsta Seehofera z monachijskiej CSU, domagającego się postawienia tamy zalewowi „uchodźców” wydaje się ostatecznie przekonała nawet tak odpornych widzów, jak teutońskie masy, że paraliżująca niemoc Seehofera w jego teatralnych woltach jest niczym innym, jak przedstawieniem, odgrywanym według powtarzalnego do znudzenia scenariusza. Publiczność wszak na widok masowych gwałtów, bandytyzmu i erozji podstaw „Ordnungu”, do którego tak przywykła, chyba żąda dziś krwi. I wiele wskazuje na to, że choć Schultz we wrześniowych wyborach wciąż nie jest kandydatem wiarygodnym {kto by chciał na tym urzędzie komunistę?}, to tymczasem Makrela przestała takim być. Co dalej z Germanią? Bardzo dobre pytanie, gdyż ta stanowi z przyczyn ekonomicznych filar całego wielkiego projektu europejskiego. Projektu, który właśnie wyraźnie zawala się na południowych peryferiach: w Grecji i Włoszech. Nie jest wcale przesądzone, czy ostra faza kryzysu na peryferiach euro nie zostanie rozstrzygnięta jeszcze tego lata. A to, odmiennie od kojących komunikatów Mario Draghiego z ECB, oznaczałoby tym razem już nie kolejną transzę kredytów „pomocowych”, ale po prostu ostateczne rozerwanie strefy euro.

Na powolne, acz nieubłagane wchodzenie ponownie w ostrą fazę kryzysu euro wskazują alarmistyczne doniesienia z dwóch krytycznych stolic euro: Aten oraz Rzymu. W pierwszej były szef rządu i bankowiec, co ma w tej sprawie pierwszorzędne znaczenie, Warufakis apeluje do premiera Ciprasa wobec totalnego zakleszczenia negocjacji o redukcji długu do ich natychmiastowego zerwania oraz ogłoszenia bankructwa Grecji. Czyli mówiąc krótko zerwania duszącej obręczy euro i powrotu do drachmy. Nie mamy pańskich pieniędzy i co nam pan zrobi? Nie przez złośliwość, ale przez zwykły instynkt samozachowawczy, gdyż zgodnie z negatywnymi prognozami Grecja pogrążyła się w efekcie programu „pomocowego” MFW w tradycyjnej depresji, z której nie ma wyjścia, bowiem spirala długów narasta… Co najciekawsze w greckiej układance, to zaskakujący fakt, że osobą najbardziej naciskającą na obowiązkową redukcję długów, wbrew ustalonej praktyce MFW, jest nikt inny niż jego szefowa Krystyna Lagarde. Kłopot wszak w tym, że mamy trzy strony wierzycieli Grecji: MFW, ECB i UE. Z trzech dwie są przeciwne redukcji długu, a decydujący w nich wpływ mają Niemcy, co zresztą ma odzwierciedlenie personalne, gdyż zarządcą masy upadłościowej Grecji jest niemiecki minister finansów Schauble.

Z drugiej, wielekroć większej od Aten stolicy – Rzymu, dochodzą coraz bardziej niepokojące sygnały o pogłębianiu się rozdźwięku między oficjalnym obrazem funduszu pomocowego, zmontowanego przez Bundesbank dla ratowania Banca dei Paschi, a obrazem rzeczywistym. Wyłonione w trakcie restrukturyzacji z zagrożonych banków, z ogromnym wkładem państwa włoskiego instytucje powiernicze w coraz szybszym tempie pogrążają się ponownie. W wyniku ujawniania ukrytych poprzednio strat ich obecna sytuacja księgowa jest gorsza, niż sumaryczna sytuacja sprzed kryzysu jesienią. Oznacza to w praktyce, że wpompowane fundusze właśnie zniknęły na pokrycie starych długów, a banki tak jak były bankrutami, nadal nimi pozostają. Że niebawem doprowadzi to do kolejnego nawrotu włoskiej niemocy finansowej, jest raczej pewne. A skoro tak, to powraca na porządek dnia podstawowe pytanie, zadane podświadomie i domyślnie podczas jesiennego referendum przez premiera Manuela Vallsa. Wprawdzie pytał on o modernizację i „naprawę państwa”, ale Włosi rozumieją to jako „naprawę wedle dotychczasowego kierunku”. I na takie pytanie gromko odpowiedzieli: NIE. Valls natychmiast ustąpił, ale przecie wynik referendum nie dotyczył jego osoby, lecz kierunku, w którym mają podążać dalej Włochy. Nie jestem wyjątkowy w tym, że tłumaczę go na język praktyczny jako: wewnątrz UE, ale stanowczo poza euro.

I ten wynik wydaje się we Włoszech coraz bliższy nie tylko z powodu „kryterium ulicznego”, w końcu trudno oczekiwać społecznej rewolucji sprzeciwu wobec euro, zresztą jak by ona miała praktycznie wyglądać – odmowa przyjmowania euro, czy wysadzanie bankomatów? Ale narastające napięcie polityczne i tak w którymś momencie doprowadzi do postawienia referendalnego pytania: czy chcesz być dalej w euro? Nie wiadomo natomiast, czy wcześniej nie nastąpią wyprzedzające ruchy polityczne ze strony Brukseli, via Berlin, który jest notabene głównym wierzycielem i subskrybentem włoskich długów. A nad wszystkim unosi się typowa dla Włoch atmosfera maniany, w której tymczasowy rząd rządzi tymczasowymi sprawami i nikt nie wie, co będzie jutro. Nie wie tego nowy premier Gentilone, nie wie tego marionetkowy prezydent. Ale ponownie pęczniejąca pod stopami góra długów raczej wcześniej niż później ten chwiejną stabilność zburzy. Miarą szybkości jest wzrost oprocentowania 10-latek, które zaledwie parę miesięcy temu były tylko o 100 pb droższe od niemieckich, a obecnie ponad 200 pb i oprocentowanie nadal dynamicznie rośnie.

W takiej szerszej perspektywie, co najmniej europejskiej wypada uplasować wizytę kanclerz Merkel w Warszawie. Że stanowiła ona istotne wydarzenie wiemy nie tylko z enigmatycznych komunikatów, które nie mówiły dosłownie nic: zacieśnianie współpracy, uzgodnione stanowiska, zbieżne poglądy na przyszłość Unii itp. doskonale nic nie znaczące ogólniki. Spotkania z szefową rządu, prezydentem, a także szefami dwóch partii opozycyjnych, z ostentacyjnym pominięciem nowoczesnych Ryśków, którzy jako formacja ad hoc, bez personalnych teczek Stasi i BND, nie mogli dostąpić zaszczytu. Po coś jednak wizyta Merkel z pewnością była.

Nie trzeba zbyt daleko sięgać w przeszłość, aby dostrzec diametralną zmianę tonu w Berlinie. Jeszcze niedawno pisano tam o „zagrożeniu demokracji” oraz „pochodzie faszyzmu” w Polsce, a nie dalej jak tydzień przed wizytą Merkel obstalowała w Die Welt przełomowy tekst pt. „A może Kaczyński ma rację?” Ewidentne otwarcie negocjacji i przygotowanie gruntu pod rozmowy. Tym razem, dzięki dogodnemu terminowi oferty wstępnej, którą niewątpliwie był wspomniany artykuł {w czytance}, przestawiający o 180 stopni narrację, głoszoną w mediach od roku, rząd Szydło, a co jeszcze ważniejsze sam naczelnik Kaczyński, wyraźnie wskazany z iście niemiecką precyzją jako centralny punkt odniesienia negocjacji, miał kilka dni na przygotowania. I tym razem, całkowicie odmiennie niż poprzednio, w kolejnych odsłonach na przykład kryzysu trybunalskiego, którego Berlin wydawał się z racji propagandowych działań czymś dużo więcej, niż pilnym obserwatorem, Kaczyński prawidłowo, jak każdy inny światowy mąż stanu, przed samymi rozmowami odpowiedział wiążąco na wstępną ofertę Merkel, jak się należy na piśmie – we wstępniaku FAZ. Był też równoległy wywiad dla niemieckiej prasy, a wszystko na przestrzeni jednego zaledwie tygodnia – oto jak się dzieje wielka polityka {w czytance}. Nic dziwnego, że komunikat ze spotkań jest taki lakoniczny. Wszystko już wcześniej napisano, a wymiana paru grzeczności tylko stanowiska przypieczętowała na platformie osobistej i towarzyskiej. Jasne, że były jakieś poufne detale, ale o tych się otwarcie nie mówi, a co dopiero mówić o pisaniu. Co zatem naprawdę ustaliła Merkel i po co przyjechała do Warszawy? Bardzo dobre pytania.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 6/17


© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut