W gorączce polowań na ruskich hakierów, którzy różnią się od hakerów tym samym, czym różni się Rysio od polityka, często zaglądamy do światowej kuźni przecieków – wikileaks, no bo gdzie spotkać hakerów, jeśli nie tam, gdzie prezentują swój urobek? Przy okazji rzuca się nam w oczy z agresywną natarczywością pewien istotny dysonans techniczny i poznawczy: jak to się właściwie stało, że nieuchwytni hakerzy długimi miesiącami buszowali w zakamarkach amerykańskich komputerów, a nikt ich nie przyłapał, choć swe trofea bezczelnie i hałaśliwie publikowali na wikileaks, a my je sobie bezwstydnie, niczym jacyś podglądacze, oglądaliśmy i analizowali? Jak to się stało, że niezwykle przebiegli amerykańscy szpiedzy z krainy deszczowców, śledząc tajną ekspedycję Baltazara Gąbki, nie odkryli wcześniej ruskich hakierów, buszujących za kulisami, choć w ekipie „antysystemowego” Baltazara Gąbki mieli ulokowanego choćby kucharza – Bartłomieja Bartolini? Ruskich hakierów opalony prezio Banana oraz jego partia demokratyczna odkryła dopiero w dobry miesiąc po prezydenckich wyborach, które co warto przypomnieć odbyły się już dwa miesiące temu – 8 listopada 2016? Dziś te rewelacje poznajemy w kolejnych odsłonach Washington Com.Post i następujących dementi tychże, bowiem wczorajsze raporty bezpieki okazują się „raportami”. Wiemy, bo czytaliśmy. Absolutne zero w nich faktów, a prezentowane „ustalenia” polegają na… mocnym przekonaniu wywiadu. Nie przekręcam i nie przeinaczam, tylko wiernie cytuję frazę „strong conviction”, odmienioną na wyrażenia bliskoznaczne co najmniej kilkanaście razy w każdym z tych „raportów”. Amerykańscy bezpieczniacy poważnie twierdzą ma podstawie całego rozbudowanego aparatu śledzenia wszystkiego, że mają mocne przekonanie, że to byli ruscy. Jakie dowody? Mocne przekonanie, a w ogóle to supertajne, nie możemy podać szczegółów. Jeśli kojarzy ci się w tym momencie credo jakiejkolwiek religii, bez szczególnych preferencji, w końcu w epoce galopującego Franciszka modny jest ekumenizm i pomieszanie z poplątaniem, to masz rację – obserwujemy narodziny nowej świeckiej wiary. W ruskich hakierów, torpedujących demokratyczny proces wyborczy i wysadzających z siodła zastępczą świętą połączonych obrządków globalistów i tęczowych, małżonkę władającego cygarem niczym facet z Biłgoraja wibratorem asystenckim Clintona, a prywatnie przyjaciółkę asystentki Huma Abedin, wiadomej orientacji, małżonki pedofila Anthony Weinera… Już samo wspomnienie gęstej sieci obyczajowych skandali, odkrytych przy okazji, wystarcza za przemożny argument, przemawiający za ustanowieniem nowego obrządku „ruskich hakierów”, no bo jak nie można inaczej wyjaśnić skądinąd oczywistych i porażających faktów, to do kogo w końcu można mieć ucieczkę, jeśli nie do sił nadprzyrodzonych? Nie ma dowodów, ale to nic nie szkodzi, mamy „mocne przekonania” - i te muszą nam wystarczyć. My, sceptyczni i nieufni, oczywiście niczego dobrego w nowych „raportach” nie odkryjemy, ale bądźmy szczerzy – nie do nas są one adresowane, lecz do milionowych rzesz potencjalnych wiernych, wciąż ulegających czarowi tajnej wiedzy bezpieczniaków, tych skompromitowanych brakiem śledztwa przeciw Clinton, jak szef FBI Comey, czy brakiem śledztw za ewidentne przestępstwa podwładnych, jak szef CIA Brennan. My na tę tajną wiedzę jesteśmy odporni, bowiem sceptycznie studiujemy jej praktyczne przejawy i co najważniejsze dochodzimy dzięki temu do prawidłowych wniosków, potwierdzonych później, zwykle z wielkim opóźnieniem przez kolejne wydarzenia, zatem ze spokojem możemy ten ciekawy wysiłek kontynuować. Co znamienne, ostanie rewelacje o ruskich hakierach zgodnie wyśmiewają jako niedorzeczne William Binney, wieloletni wiceszef NSA i autor jej programu totalnej inwigilacji oraz założyciel pierwszej firmy antywirusowej Mc Affee. Znajdziesz naturalnie tego ślady w czytance, nie to jest wszak obecnie najistotniejsze, a jest nim ciągły i logiczny zbiór naszych poszukiwań, opartych początkowo na poszlakach, a później na co raz mocniejszych dowodach materialnych, prowadzący niezmiennie do wniosku, że prezydenckie wybory w USA odbywają się w cieniu zmagań co najmniej dwóch wrogich odłamów bezpieczniaków. Co wielce znamienne ostatnie wydarzenia potwierdzają te wszystkie wcześniejsze dość kontrowersyjne hipotezy, gdy w wyniku frontalnego starcia jedynym realnym kompromisem walczących klanów jest znalezienie winowajcy zastępczego w osobie Włada Putina, no bo wiadomo – to jest zły ruski czekista i on te wszystkie śmierdzące haki i tajemnice, wygrzebane w ogniu walki przez bezpieczniaków, z przepastnych komputerów amerykańskich wyciągnął. A oni nieboracy niczego nie zauważyli, aż się połapali w miesiąc po wyborach – kiedy było już za późno. Zatem za niecałe dwa tygodnie, 20 stycznia 2017 putinowski prezydent USA zostanie zaprzysiężony, a my ujrzymy kolejne, nieuniknione paroksyzmy nowego obrządku światowej lewicy, z niekwestionowanym, rewolucyjnym arcykapłanem Gyorgy Sorosem w roli głównej. Trudno będzie obecną postać tej doktryny pogodzić z oficjalnym porządkiem, gdyż zaszczytny tytuł „putinowski prezydent” chyba nie zagości na dłużej przy osobie poważnego w końcu polityka, jakim jest Trump. USA także jeszcze nie jest żadną republiką bananową, jak nam mogło się już wydać po dwóch kadencjach opalonego. W tym nastroju końca imperium zarysowuje się u początku 2017 na styku bezpieczniactwa z jego groteskowymi, propagandowymi rodem z Ministerstwa Prawdy raportami oraz światem polityki pokraczny kompromis, w którym wprawdzie hakierzy Putina włamywali się niezauważeni przez swoich amerykańskich kolegów gdzie tylko chcieli, ale nie miało to na proces wyborczy „żadnego praktycznego znaczenia”. Oto jakich cudów kompromisu dokonuje realna polityka, zatem nic dziwnego że słowo kompromis tak bliskie jest słowu kompromitacja. Bo to dwaj bracia syjamscy najstarszej sztuki wywiadu: szantażu. Skoro zatem widzimy już konieczny dla ustabilizowania sceny, aczkolwiek egzotyczny kompromis walczących na śmierć i życie bezpieczniaków, to ze spokojem możemy zajrzeć ponownie za ich kulisy w wikileaks, gdzie tymczasem podsumowano najważniejsze publikacje gorącego roku 2016. Istotnie jest na co spojrzeć, bowiem jeśli mówimy o skandalach i sekretach, to możemy je napisać przez duże S. Każda z wielkich afer, ujawnionych w ramach ich pracy przez Snowdena i Assangea, zasługuje na odrębną książkę – taka jest to kopalnia praktycznej wiedzy. My wykorzystaliśmy ją bardzo pobieżnie i wybiórczo, ale i to wystarczyło do postawienia bardzo ciekawych i mocnych wniosków. Dziś zajrzymy za kulisy pracy najpotężniejszej agencji wywiadu elektronicznego – NSA. Oczywiście nie w sensie odkrywania jej kolejnych tajemnic, gdyż tych mamy pod dostatkiem, ale charakterystycznej logiki i morale pracy. Poczytamy zatem ich wewnętrzny biuletyn, swoistą gazetkę ścienną bezpieczniaków, w której znaleźliśmy ciekawe ślady codziennej, żmudnej pracy, takiej jak ona jest w biurokratycznej rutynie. Pomimo dość starannego przesiania materiałów z jednego tylko roku, a właściwiej półrocza sprzed dziesięciu lat, znajdują się tam bardzo interesujące wyrywki z operacji zagranicznych. Był to okres nadzwyczajnej aktywności w związku z wojną w Iraku, przy której to okazji przetestowano wszechstronną użyteczność światowego wywiadu elektronicznego. Ubocznym efektem, niejako humorystycznym, jest ukazanie w praktycznym wymiarze śmieszności bajek o rzekomej nieporadności jankesów wobec ruskich hakierów. NSA nie jest wprawdzie wszechwładna i wszechmocna, ale jeśli ktoś w praktycznym wymiarze potrzebował jakiejś od niej informacji – czy to z podsłuchu, czy bieżącej wiedzy, czy dotyczącej konkretnego celu, znajdującego się na drugim końcu świata, to wywiad elektroniczny miał nie tylko jeden, ale zazwyczaj cały pęk środków i metod do nich praktyczną drogą prowadzących. Samo przypuszczenie, że ruscy, albo inni hakierzy mogą w takim rzeczywistym świecie pozostać niezauważeni, jest nie tyle żenująco niczym występy nowoczesnego Rysia śmieszne, co po prostu absurdalne niczym bajki o żelaznym wilku i sierotce Marysi. Nie przekreśla to w całości ich siły użytkowej, ale dla nas, gdy chcemy wiedzieć, jak świat działa naprawdę, mają one wartość wyłącznie rozrywkową. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 2/17 |
poniedziałek, 13 lutego 2017
Gazetka ścienna bezpieczniaków. Kompromis czyli kompromitacja
-
blog comments powered by Disqus