Go To Project Gutenberg

sobota, 3 grudnia 2011

Quo vadis ojro

Czu Enlaj, pierwszy premier Chińskiej Republiki Ludowej podobno miał odpowiedzieć, że za wcześnie na wnioski, zapytany o sukcesy rewolucji francuskiej. Dowodziłoby to jego bardzo głębokiej wiedzy historycznej oraz poczucia humoru, gdyby nie chodziło mu naprawdę o ostatnie zamieszki. Anegdota jednak ma jednak tę zaletę, że pokazuje wagę perspektywy w rozpatrywanych zagadnieniach. Czy nie za wcześnie na ocenę euro? Bynajmniej, właśnie teraz najlepszy czas. Uczmy się cenić waluty, tak szybko odchodzą...




Euro – nowe rozdanie

Euro ma zaledwie dekadę historii za sobą, a już wielcy macherzy polityczni stawiają nas przed alternatywą – euro albo śmierć, euro albo wojna. Nie za duże zadęcie, jak na sztuczną jednostkę księgową i rozliczeniową? Waluty były i odchodziły, a świat się przecież nie zawalił. Niby tak, ale co jakiś czas przychodził wielki kryzys, który zmieniał porządek gospodarczo-polityczny, z reguły poprzez wojnę. Ostatnie takie zamieszanie światowe miało miejsce w rezultacie tzw. wielkiego kryzysu, którego bezpośrednim efektem była II wojna światowa z jej nowym porządkiem monetarno-politycznym. W jej wyniku Stany nie tylko pozostały nietknięte wojenną zawieruchą, ale pobudowały dla potrzeb wojny ogromny przemysł, a jego produkcja zasiliła wszystkie strony konfliktu, oczywiście nie za darmo. Po wojnie zarobione kapitały posłużyły do sfinansowania odbudowy zniszczeń, naturalnie także nie za darmo, więc nie powinno dziwić, że potęga finansowa Stanów, uzyskana i przypieczętowana w wyniku wojny, przez dekady była niezachwiana.

W powojennym porządku hegemonem gospodarczym i finansowym świata były Stany Zjednoczone, które z mocarstwa drugiej rangi stały się (jedynym) mocarstwem globalnym, zastępując na tym miejscu Wielką Brytanię, podobnie jak dolar w transakcjach finansowych zastąpił funta. Czy funt w efekcie przestał być walutą świata? Bynajmniej, jednak w niedwuznaczny sposób spadł do drugiej ligi, a wszelkie istotne transakcje i surowce handluje się w dolarze, który to przywilej strzeżony jest zazdrośnie aż do użycia siły militarnej włącznie. Porządek powojenny zwie się Bretton Woods i opiera się na dolarze. Amerykański rynek obligacji na przykład, głębokości kilku bilionów, jest jedynym, który jest w stanie obsłużyć o dowolnej porze każdą transakcję, bowiem ma dostateczną płynność. Miliard? Załatwione. Dziesięć? Za chwilę. Sto miliardów (średni kraik) – kilka dni. Jedynym rynkiem mogącym się równać z obligacjami US jest rynek walutowy forex, o obrotach rzędu 1000-2000 mld dziennie, ale w tym rynku transakcje dolarowe stanowią ponad połowę. Innymi słowy gospodarka, handel, finanse świata wiszą dziś na dolarze. Widać jednak szybko nadchodzące zmiany, bowiem gospodarka Stanów to dziś zaledwie jedna piąta świata, kiedy niedawno było to grubo ponad jedną trzecią. Szybko dochodzą do głosu nowi challengerzy – Chiny i Europa. Te pierwsze właśnie przegoniły z pozycji drugiej gospodarki Japonię, a z pozycji największego eksportera Niemcy.

Patrząc na spadającą w rankingu względną pozycję Stanów niektórzy dochodzą do wniosku, że genialny plan zjednoczenia Europy to miało być w zamyśle skorzystanie z okazji i zastąpienie dolara przez euro, które przy odpowiednio prowadzonej polityce niejako zastąpi dotychczasową hegemonię Stanów równowagą trzech równoważnych partnerów, unii północnoamerykańskiej, unii europejskiej i unii azjatyckiej. Wydaje się, że jesteśmy blisko tego celu, odpowiednie instytucje i układy: NAFTA (dolar, amero), UE (euro) oraz ASEAN (juan, jen) istnieją i działają wyśmienicie.


Euro jako projekt polityczny

W rozpatrywanej wyżej architekturze wszystko się zgadza, z wyjątkiem celowości. Waluty nie są dobrem samym w sobie, a jedynie instrumentem wymiany, ich powstanie i istnienie służy organicznym, utylitarnym celom, a te waluty, które nie spełniają swoich funkcji po prostu znikają, zastępowane przez inne. Ten proces jest naturalny, samorzutny i nic w nim strasznego. Owszem – straszenie końcem świata, jeśli euro miałoby zniknąć, wskazuje na inne od monetarnych i finansowych cele protagonistów.

Romano Prodi, poprzednik pan Barroso na stolcu szefa UE, powiedział szczerze na inauguracji wspólnej waluty dwie rzeczy, a trzecią można z nich wywieść. Po pierwsze – i otwierające szeroko oczy – zakomunikował iż jest oczywiste, że euro w uchwalonym kształcie ma nieusuwalne wady, które w toku funkcjonowania będą musiały być naprawione. Drugą rewelacją, którą się szczerze podzielił, była konstatacja, że euro nie jest projektem gospodarczym, ale projektem stricte politycznym. Trzecią rewelację można łatwo wywnioskować z okoliczności.

Pan Prodi nie jest przypadkowym przechodniem, ale szefem instytucji, która tego dziwoląga w ekspresowym tempie i wbrew rozsądkowi wprowadziła. Szczerze przyznaje on, że to ekonomicznie bez sensu, ale są wyższe racje – polityczne. Skoro na weselu tatuś panny młodej przyznaje, że ma ukryte wady i małżeństwo jest z rozsądku, a zresztą trzeba będzie na biegu poprawiać (znaczy aborcja, eutanazja, bo chyba nie rozwód, separacja raczej i kurator), to na sukces to nie wygląda. Raczej brzmi jak wyznanie – przykro mi, aż takim idiotą to nie jestem, ale wybaczcie – musiałem. Tak chyba należy czytać niewypowiedziane słowa Prodiego. Potężne siły stoją za powołaniem euro do życia i opór jest daremny. Tak ma być, bo ma być tak.


Euro jako projekt gospodarczy

Euro zostało powołane – co przyznają otwarcie twórcy – jako mechanizm integracji. Powierzchownie wydaje się to poprawne. Wspólna waluta powinna jednoczyć, łączyć, nieprawdaż? W praktycznym życiu gospodarczym, jednak tak nigdy nie było, tylko zawsze na odwrót. Zawsze, kiedy była organiczna potrzeba i możliwość wymiany, pojawiał się jej wehikuł. Zazwyczaj w czasach historycznych był to pieniądz kruszcowy, w postaci powszechnie znanego i uznawanego standartu wagowego – na przykład złoty dukat, ale równie dobrze spełniały tę rolę na przykład sztuki bydła, albo gałki soli, czy też paliki z drewna laskowca, zwane tallystick. Nie jest ważny materiał, ani nazwa, ale powszechność i funkcjonalność.

Funkcjonujące unie walutowe charakteryzowały się zawsze kilkoma cechami. Najważniejsze z nich to wspólny obszar prawny, z jednolitą egzekucją, które gwarantowało suwerenność walutową, czyli pilnowanie czystości, uczciwości i powszechności waluty (przywilej suwerena) oraz podobny poziom rozwoju, gwarantujący równowagę techniczną i sensowność wymiany. Drugą stroną suwerenności monetarnej, czyli przywileju bicia monety obiegowej, była suwerenność fiskalna, czyli zdolność pokrywania wydatków suwerena z podatków. Skoro suweren ma przywilej emisji pieniądza, którym jednocześnie sam się posługuje, musi mieć skuteczny przywilej pokrywania swoich wydatków z podatków, bowiem inaczej będzie bił pustą monetę.

W dzisiejszych czasach sprawa jest bardzo prosta, bo nawet nie trzeba się trudzić z biciem monety, jeśli w kasie państwa brakuje, tylko bank centralny brakujące pieniądze drukuje, a tak naprawdę 90% z ich masy kreuje w postaci zapisów w komputerach. Tak jest to proste, nie musisz wierzyć, sprawdź, a przeżyjesz katharsis. Efektem takiego działania, kiedy wydatki suwerena są większe od jego podatkowych poborów jest zawsze, niezmiennie deprecjacja pieniądza, czyli inflacja.

Funkcjonujące unie walutowe zawsze z tego powodu charakteryzowały się jednolitym i skutecznym poborem podatków. Z drugiej strony walutowe unie zawsze załamywały się poprzez nadmierne wydatki, niewspółmierne z poborem podatków, czyli dewaluację pieniądza. Taki los spotkał na przykład Imperium Rzymskie, które było nowoczesną i efektywną unią walutową.

Powyższe rozważania wykazują, że po pierwsze – unie walutowe nie powstawały z powodu stworzenia wspólnej waluty, tylko odwrotnie – wspólna waluta powstawała dla obrotu na jednorodnym obszarze suwerena. Po wtóre – unie walutowe nie załamywały się z powodu szalejącej inflacji, tylko szalejąca inflacja była symptomem umierającej waluty walącego się suwerena, który mniej pobierał w podatkach od swoich wydatków, czyli najpierw następowało rozprzężenie finansów państwa, spowodowane niemożnością zmuszenia poddanych do pokrywania faktycznych wydatków, a później nieunikniony upadek suwerena, czyli polityczna restrukturyzacja, zazwyczaj w formie wojny.

Co dzisiejsze euro ma wspólnego z historią? Oczywiste odwrócenie kolejności. Ma rację Prodi w tym, że euro jest jak konstrukcja roweru – można na nim tylko jechać i w dodatku tylko do przodu. Nie wolno się zatrzymać ani na chwilę. Obecnie, jeśli nie dojdzie do zjednoczenia fiskalnego, strefa euro zwyczajnie się rozpadnie, bowiem suwerenność fiskalna, centralny skarb, czyli druga strona centralnego banku emisyjnego (suwerenność monetarna) jest warunkiem koniecznym, tak samo jak druga strona każdego bilansu. Prawa – aktywa, lewa pasywa. Prawa równa lewej. Zawsze, na pewno, niechybnie, bilans wychodzi na zero, czyli to co zarobiłem ja, musiałeś wydać ty. Każdy prestidigitator i gracz w trzy karty z Brukseli, czarujący nieustannym wzrostem z marsjańskich funduszy pomocowych, jest oszustem, z tego właśnie powodu, że nie ma marsjan, ani darmowych obiadów, ani lewych stron bilansu rosnących bez wzrostu prawej. Oto co stoi za rozpaczliwymi wezwaniami do ratowania euro: to co wiadomo było, przynajmniej panu Prodiemu od dnia inauguracji, czyli niezbędna centralizacja systemów fiskalnych. W ten oto sposób rozszyfrowaliśmy zawartość polityczną projektu euro. To nic innego jak wymuszona integracja polityczna, poprzez wspólne podatki. Jeśli się nie powiedzie, euro upadnie i będzie koniec świata...


Ojro czyli kto za tym stoi

Nie jest wielką tajemnicą, kto stoi za projektem ojro. Te same osoby, które stały za zjednoczeniem Niemiec, czyli koteria kanclerza Kohla, której dzisiejszą reprezentacją jest osoba zwana przeze mnie Makrelą Engel. Nie bez kozery do Niemiec kierował swój wienopoddańczy adres pan min. Sikorski. Uratujcie ojro, a my wam pomożemy, za uczciwą pozycję w unii. Pozycja najwyraźniej będzie kolanowa, ale liczy się wyczucie chwili. Oczywiście za strefą walutową stoją w niedwuznaczny sposób Niemcy, które realizują poprzez gospodarkę wymuszone zjednoczenie, zwane w przeszłości podbojem.

Od otwarcia strefy nadwyżka eksportowa Niemiec nieustannie rosła, wraz z ich obrotami. Niemcy właśnie pobiły rekord, sumując swój eksport kwotą 1 biliona rocznie. Co więcej niemiecka nadwyżka jest z roku na rok większa, to znaczy rośnie ich marża. Innymi słowy rośnie ich przewaga konkurencyjna, czyli spadają koszty jednostkowe wytworzenia dochodu. W tym samym czasie koszty pozostałej Europy rosną i oto cała tajemnica. Niemcy mają dziś najmniejsze bezrobocie i największy eksport dzięki temu, że przez ostatnią dekadę obniżali koszty: wynalazki, technologia, przy braku podwyżek płac.

Cała reszta Europy podwyższała konsumpcję i płace. Wszystko odbywało się w dużej mierze na kredyt z niemieckiego banku, a teraz – jak zawsze – przychodzi moment płacenia za obiad. Nie jest tak, iż leniwi Grecy i Hiszpanie z natury odkładają wszystko na jutro i dlatego są dziś zadłużeni. Gdyby byli tak oszczędni, jak są rzekomo Niemcy, ci drudzy nie mieliby dzisiaj tych wszystkich fabryk. Niestety każda nadwyżka oznacza gdzieś niedobór, a eksport z A oznacza import w B. To bilansowa tautologia. To co zarobił i zaoszczędził Niemiec musiał wydać Grek. Czyli Grek miał hotelik po dziadkach, Niemcy zaczęli przyjeżdżać, otworzył nowy obok na kredyt z banku, zatrudnił kelnerów i sprzątaczki, ci kupili volkswageny na kredyt. Pracownicy z fabryki VW przyjeżdżają nad morze całymi stadami, biznes się kręci. Jedyny kłopot w tym, że koszty Greków z roku na rok rosną: pensje, paliwo, prąd. Co może zrobić Grek? Podwyższyć ceny (wykluczone, coraz większa konkurencja), albo wybudować kolejny hotel (na kredyt z niemieckiego banku). Niestety kolejnego hotelu nie wybuduje, bo i ten nie jest całkowicie obsadzony, w końcu ile razy w roku Niemiec z fabryki VW może przyjeżdżać nad morze? Tajemnica rosnącej nierównowagi leży w tym, że koszty jednostkowe na jednostkę samochodu w miarę wzrostu – maleją, a w przypadku hotelu nad morzem – nie, a nawet rosną. Innymi słowy przewaga konkurencyjna Niemiec stale rośnie, a peryferiów maleje.


Ojro ojro, czyli co dalej

Oczywista nierównowaga centrum-peryferie, opisana wyżej, nie jest dopustem bożym, ale cechą strukturalną obecnej gospodarki, zatem efekty monetarnej integracji euro, do którego wrzucono konkurencyjne gospodarki eksportowo-przemysłowe z niekonkurencyjnymi gospodarki rolno-usługowymi, dały się przewidzieć już w momencie zakładania strefy. Obecnie pod groźbą zawalenia się całego systemu finansowego główni architekci chcą doprowadzić do wymuszonej centralizacji fiskalnej. Czy im się uda, to temat na książkę, a co najmniej na oddzielny esej. Jedno jest pewne: jesteśmy w Europie na progu kolapsu, bowiem nie ma możliwości dalszego rozwoju na kredyt (ekspansja kredytowa), która by podtrzymała dotychczasową i narastającą nierównowagę eksporterzy-importerzy oraz centrum-peryferie. Niemcy są zdecydowani na przeforsowanie swojego pomysłu IV Rzeszy poprzez przymuszenie peryferiów do oddania suwerenności fiskalnej (o co zaapelował właśnie Sikorski, nie ma jak lokaj w odpowiedniej chwili) aby utrzymać spoistość strefy monetarnej.

W tym tygodniu okazało się, iż bank centralny Europy nie chce (nie może) sfinansować funduszu ratunkowego EFSF, więc do akcji przystąpiły banki centralne świata: USA, Japonia, Szwajcaria, zapewniając linie kredytowe w dolarach, a naprawdę swapy walutowe dolar-euro. Oznacza to dwie rzeczy. Po pierwsze Niemcy nie będą ratować peryferiów za wszelką cenę. Jeśli dłużnicy nie oddadzą suwerenności, czyli nie zgodzą się na centralne ministerstwo finansów we Frankfurcie, z namiestnikiem poborcą w stolicach regionów, euro się zawali, bo ECB nie wystąpi z inflacyjną akcją drukowania euro. Po drugie Niemcy właśnie pokazały, jak potrafią grać w tzw. cykora, dodali gazu. Jeśli peryferie się nie ugną, za chwilę będzie BUM!

Czy zawalenie euro to będzie koniec świata? Bynajmniej. Wbrew prognozom końca świata nic poważnego się nie stanie. Najpewniej rozszaleje się pandemonium upadłości banków, zaangażowanych w idiotyczne projekty kondominiów na Costa Brava, które teraz będą do nabycia za 10% ceny, euro po odbiciu się z panicznej ucieczki do rajów typu frank szwajcarski rozwinie się w gigantycznej deflacji do 2$/eur, kiedy wszyscy naraz szczęśliwi inwestorzy, posiadacze tych kondominiów będą zmuszeni sprzedawać za każdą cenę, aby oddać kredyt plajtującemu bankowi. Po trzech miesiącach powróci jako taki porządek, Grecy będą – jak zawsze – rozliczać się w drachmach i mieć 12% inflacji. Nic nowego! W ciągu ostatnich dwóch wieków bankrutowali (czyli przestawali płacić długi) już kilkanaście razy i nadal żyją.

W centrum prawdopodobnie zanim ta drachma wróci, sami wyjdą z ojro, zostawiając je dłużnikom, a sami założą klub twardej waluty Thaler, razem z Austrią i Finlandią i Norwegią. Jedno jest pewne: zanim to nastąpi czeka nas wiele niespodzianek, bo nie wydaje się, aby Niemcy mogli zrezygnować ze swoich zamierzeń. Pocieszające jest, że niespłacalne długi, a taka jest obecnie sytuacja w Europie (i na świecie zresztą) muszą się zawalić w końcu i nastąpi to niebawem, bo słuchanie tych strachów o końcach świata i wiernopoddańczych hołdów w zamian za uczciwą pozycję jest już niesmaczne.

Nawet po pozbyciu się odruchów wymiotnych, mimo całej wiary w rozsądek ludzki, w przyszłość ojro trzeba patrzeć z wielką ostrożnością. Otóż dotychczas zawsze, kiedy dochodziło do krańców ekspansji kredytowej czyli końca epoki, wybuchały o zwrot długów wojny. Także i tym razem może tak być i minfin Wzrostowski tylko pozornie żartował wspominając o takiej możliwości. Jeśli do niej nie dojdzie, ojrofederaści już mają w zanadrzu gotowy projekt nowego funduszu ratunkowego, który ma zastąpić dysfunkcjonalny EFSF w 2013. Odnajdź go w eurobiurointernecie i poczytaj. Jeśli peryferie IV Rzeszy nie zechcą jednak oddać suwerenności, to nowy fundusz będzie tak samo jak poprzedni miał siedzibę we Frankfurcie, ale będzie umocowany ponad strukturami UE.

Będzie nowym podmiotem prawa międzynarodowego, niezależny od jurysdykcji krajowej i międzynarodowej, eksterytorialny i będzie miał dostęp do skarbców narodowych, czyli będzie de facto suwerenem fiskalnym, tylko dodatkowo ponad biurokracją unijną. W ten oto sposób dotarliśmy do dowodu tezy, że suwerenność fiskalna zawsze istnieje w parze z suwerennością monetarną, a ostatnia dekada była jedynie oszukańczym złudzeniem dla frajerów, aby ich skutecznie zagnać, jak owce do zagrody do strzyżenia. Tak było zawsze i będzie dalej, dopóki moneta będzie monetą, stąd wniosek że euro tak czy inaczej jest właśnie na ostatnim wirażu przed finiszem. Mój kłopot polega na tym, że nie wiem, jak on będzie wyglądał, choć wiem na pewno, że to już wkrótce.


© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut