W ostatnim zaskoczeni czytelnicy poznali rąbek tajemnicy, dlaczego w naszym znajomym wariatkowie nieodmiennie pozostaję optymistą, pomimo tak radykalnych doświadczeń i znaków. Znaków, a nie oznak, gdyż przypadków nie ma. Co mniej uważni diagnozują ten stan epidemią kaczyzmu, ale słabo to nadaje się na tłumaczenie, gdy dworuję sobie z pokracznego wodza Kaczysława, a tym bardziej nowoczesnego nadpremiera, który różni się od nowoczesnego Ryśka w zasadzie tylko umocowaniem w fasadzie. I także widocznym dystansem intelektualnym, gdyż nie trzeba mu mówić, kiedy się co nagrywa, ale i to ma wyraźne wady. Człowiek prosty bowiem zdradza swe ukryte zamiary niejako mimochodem, a wyrafinowany przeciwnie: nigdy nie wiadomo, co naprawdę myśli. I może wyznawców neosanacyjnej modernizacji gładko i niepostrzeżenie doprowadzić do niekorzystnego rozporządzenia mieniem znacznej wartości. Zabrzmiało znajomo, nieprawdaż? Ano musiało, w końcu repertuar sztuczek jest skończony, w rozumieniu ograniczoności, a nie końca epoki. Niezależnie od epoki zatem grane są stare, klasyczne sztuki i nie nastręcza zresztą trudności odnalezienie pierwowzorów. Dziś grają sanację – i to na pełny regulator. Znaczy na trwałe zmieniła się nam epoka i pora do zmian przywyknąć, zresztą jej oznaki opisuję od miesięcy, zatem nie można mówić o zaskoczeniu. Dziś wszak, skoro na większym planie zauważyliśmy silne symptomy przełomu, wypada dokonać przeglądu naszej sytuacji w skali ponadlokalnej. Wszystkie właściwie początkowe tendencje zmiany orientacji, przestawienia i reorganizacji porządku polityczno-gospodarczego ostatnich dwu lat, jakże trafnie symbolizowane zejściem ze sceny Jaruzelskiego, Kiszczaka i Kulczyka, znajdują obecnie swe uzasadnienie i ugruntowanie. Zmiana epok, nowy porządek. Przełomowe wybory za Atlantykiem, którym nie bez powodu poświęciłem tyle uwagi, moim zdaniem zamykają etap przejściowy i otwierają nowy, zarówno geopolitycznie, jak i gospodarczo. Ma to dla nas znaczenie całkiem szczególne, skoro jako państwo byliśmy elementem przetargowym licytacji wschód-zachód między USA i Rosją, Berlinem i Moskwą, Unią i NATO za kadencji Obamy. Nie z innego powodu doświadczyła nas tragedia zamachu kwietniowego 2010, jakże udatnie przypominająca zamach piłsudczykowski. Czyż może być przypadkiem taka zbieżność efektów? Zauważ dobrze, że nie mówię o pozornych grach różnorakich komisji i ekspertyz, a o realnych skutkach końcowych przetasowania. Otóż w efekcie reakcji na zamach po zaledwie jednej kadencji wydawałoby się nieusuwalnego Komoruskiego nastąpiło diametralne wręcz przestawienie wektorów sojuszniczych i realizowanych strategii, a wszystko w efekcie poważnej wprawdzie, ale przecie wcale nie historycznej afery Gangu Kelnerów. Na gruncie faktów można z całkowitą wręcz pewnością potwierdzić dziś, że pierwotna hipoteza, iż afera ta przypomina z podręcznikową wręcz dokładnością swój pierwowzór – aferę Rywina, była prawidłowa. A wiemy to choćby z obserwacji spokojnie toczącego się procesu Marka Falenty i Zbigniewa Rybki, w którym wieje cenzurowaną nudą. Obydwaj wszystkiego się wypierają, podobnie jak swego czasu Rywin, dzięki czemu zresztą wyszedł z przymusowego ośrodka wypoczynkowego zdrowy. I sporo bogatszy. Zmienił się rząd, cała ekipa polityczna, a faworyt zakonnic w ciąży na przejściu dla pieszych oraz wiodących tytułów prasowych pod wezwaniem nadredaktora Mimimichnika musiał oddać tron młodocianemu następcy. Na światło dnia wszak nie wypłynęły żadne dodatkowe nagrania, ani tym bardziej papierowe kwity, choć wiemy dziś z całą pewnością, między innymi z materiałów śledztwa, że naprawdę istnieją. Na przykład tysiące nagrań z willi Tuska na Klonowej. Gdzie są? Tam, gdzie ciąg dalszy przecieków wikileaks. Bowiem po burzy przychodzi cisza, a po deszczu słońce. Podobnie za oceanem prezydent-elekt wielkodusznie stwierdza, że Hillary Clinton „wycierpiała dość” podczas bezprecedensowej kampanii wyborczej. W rozumieniu, że nie będzie jej specjalnie prześladował po objęciu urzędu, pomimo jednoznacznych zapowiedzi bezwzględnego ścigania afer, w które bezspornie od dziesięcioleci był uwikłany klan Clintonów. Trump posunął się nawet do stwierdzenia, że Clintonowie to „dobrzy ludzie”, co nieco naiwni obserwatorzy błędnie interpretują jako odmianę nastrojów, bądź efekt jakiś analiz psychologicznych. Tymczasem literalnie nic się nie zmieniło, bowiem zarówno sama walka wyborcza jak zwykle odbyła się „w rodzinie”, tak i jej kontynuacja w rodzinie pozostanie. Podobnie tanie psychologizowanie całkowicie oderwane jest od rzeczywistości, gdyż nie po to odbywa się najdłuższą, najkosztowniejszą i także najbardziej skandaliczną kampanię, aby jej efekty odmienić nagle w odruchu litości rodem z taniego serialu telewizyjnego. „Dobrzy ludzie” otóż podobnie jak twarde reguły rządzą polityką, jest terminem ścisłym i nie oznacza wcale oceny moralnej, ani charakterologicznej, ale przynależność zawodową do pewnej kasty. Dobrzy ludzie to git ludzie – członkowie gangu po prostu. Trump potwierdził nam to, co wiemy od dawna, a mianowicie że małżeństwo Clintonów wzięło się w Arkansas nieprzypadkowo, a dla pewnych swoich ukrytych zasług. Pracują bowiem dla CIA co najmniej od lat ‘70 ub. wieku i nie trzeba na to specjalnych dowodów dodatkowych ponad te, ujawnione podczas pamiętnego skandalu z Moniką Lewiński. Jak pamiętamy Bill z wszystkiego wykaraskał się obronną ręką, a o przekrętach z Whitewater oraz tajemniczej śmierci Vincenta Fostera rzekomo w parku mało kto dziś pamięta. Skoro duet Clintonów wówczas był „dobrymi ludźmi”, to i dziś nimi pozostaje, n’est pas? Pragmatyk Trump to nam właśnie potwierdził, zgodnie zresztą z dość jasnym oczekiwaniem, bowiem tak właśnie działa prawdziwa polityka, poruszana ukrytymi motywami. Ale przecie nie aż tak ukrytymi, aby nie były zauważalne, wystarczy uważniej się przyjrzeć, aby niepodważalnie stwierdzić ich istnienie, w działaniach skutkujących pozornie nieoczekiwanymi rezultatami. Nie będzie zatem za oceanem generalnego polowania na czarownice, bowiem nie co dzień robi się rewolucję, a zresztą każdy wojownik ci potwierdzi za Suncy, że bitwę wygrywa się bądź przegrywa zasadniczo przed jej rozpoczęciem. Klucz leży w jej przygotowaniu, planowaniu i wyborze właściwego miejsca, czasu. I przeciwnika. Tylko głupiec rzuca się na każdego, na pierwszą lepszą zaczepkę. Prawdziwy wojownik potrafi oszczędzać siły, bowiem nie da się walczyć ze wszystkimi, ani specjalnie długo. Nie da się, gdyż wszelkie zasoby są skończone i największy mocarz ma słabości, czyli może zostać pokonany. Niezwyciężeni otóż nie istnieją – i stąd nie potępiaj swego faworyta w walce tylko dlatego, że czasem ustępuje. Na tym między innymi polega walka, także w polityce. Nie bronię tu żadnej strony, tylko przypominam podstawy taktyki, absolutnie niepodważalne i rudymentarne. Nie od odcienia czupryn Donaldów, i jankeskiego i tego sopockiego w delegacji u Makreli, ale łacińskich podstaw. Prawda i propaganda czyli potęga internetu Podobnie jak za Atlantykiem, gdzie prezydent-elekt wystąpił do narodu z okazji państwowego święta Dziękczynienia z oficjalnym-nieoficjalnym orędziem na youtubie, pomijając całkowicie obrażone media, tak i u nas pojawiły się oznaki słońca, czyli końca burzy. Z sympatyczną ofertą spokoju społecznego, pojednania i współpracy Trump nie bez powodu poszedł wprost do odbiorców, niczym jakiś bloger, bowiem w przeddzień urządził mediom swoisty dzień sądu. Zaprosił otóż wiodących przedstawicieli sześciu medialnych molochów na prywatną konferencję w swoim Trump tower, po miesiącach waśni i kłótni. Redaktorom i szefom wydawało się, że nareszcie nadszedł wyczekiwany okres normalizacji i dziennikarstwa dworskiego, do którego tak nawykli. Wprawdzie jeszcze wczoraj pracowicie i wytrwale obsmarowywali Trumpa błotem z rynsztoka, ale najwyraźniej skoro zamierza za chwilę objąć prezydencki stolec, to musiał w końcu pójść po rozum do głowy i postanowił unormować swe stosunki z żurnalią. No bo że działania prezydenta media będą bojkotować raczej nie wchodzi w rachubę. Liczyły zatem na stary efekt „oswajania”, polegający na naturalnej symbiozie. Nikt, a zwłaszcza władza nie lubi mieć „złej prasy”. Cóż za zaskoczenie zgotował im przewrotny Donald! Na prywatnej audiencji, zapowiadającej się jako przyjacielski koktajl, znany z imprez PR, tak lubiany w kręgach żurnalistyki, bo i pogadać można i także nielicho przekąsić, Trump przygotował im prawdziwy dzień sądu. Wielu prominentnych szefów mediów wskazał z imienia i nazwiska, wytykając im kłamstwa, chamstwa i podłości. W zamkniętym wprawdzie, ekskluzywnym gronie, ale nie zmienia to, a jedynie potęguje piorunujący efekt. Każdy mógł odpowiedzieć na publiczne zarzuty – proszę bardzo, konferencja jest otwarta – nie ma cenzury, jak w prasie. Trump na dobry początek wziął przykład prominentnego szefa CNN Jeffa Zuckera i nazwał go wprost w oczy kłamcą, na mitygującym tle innych gości, ale zawsze. Trump bowiem nazwał obecnych in gremio bandą kłamców {roomful of liars}, szkalujących go bez pardonu i oczerniających. Trudno się dziwić, że zszokowane pieszczochy relacjonowały, iż przypominało to „pieprzony pluton egzekucyjny”, gdyż co ważniejsze osobistości tego światka Trump wytknął osobiście z nazwiska. Co będzie dalej? Bardzo dobre pytanie, drogi watsonie, ale z całą pewnością nie będzie już tak samo, jak do tej pory. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 48/16 |
poniedziałek, 12 grudnia 2016
Świetny Mikołaj
-
blog comments powered by Disqus