Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Zgred mówi: zdrada!

-



Weszliśmy w końcu w upragnioną przerwę letnią, czyli można nareszcie ogłosić kanikułę, panowanie psiego czasu ogórków i tematów zastępczych. Nie dotyczy to jeszcze niniejszego, bowiem, jak za moment się przekonasz, sprawy są wielce poważne, a nawet historyczne. Tu z konieczności wejdziemy w delikatne detale i zauważymy, jak łatwo na skutek nawet śmiesznej literówki historia, o której rozprawiamy z taką powagą, zamienia się niepostrzeżenie w jarmarczny jazgot histerii. I tu kolejne odkrycie: przypadkowo natknęliśmy się na najcelniejszy chyba termin, określający, a nawet tak jakby definiujący powszechny stan ducha, a już z całą pewnością aktywność świata politycznego nad Wisłą. Drugi termin, już nie tak syntetyczny jak pierwszy, stoi w historycznej kolejce, wściekle podrygując w transie: taniec chochoła. Raz dokoła, raz dokoła!

Czy wszyscy już do cna poszaleli, czy odwrotnie: dzieje się na naszych oczach coś bardzo poważnego – i stąd te zbiorowe drgawki? Zataczając się tedy w transie chocholego tańca przyjdzie nam rozprawić się z tym niezwykłym zjawiskiem z pogranicza politologii i psychiatrii społecznej i zdecydować: histeria, czy historia. A może obie naraz? Doczołgawszy się do upragnionych kanikuł warto na ich początek zauważyć okoliczne znaki, uprawniające do surrealistycznego tonu. Oto wielce zacni wybrańcy ludu, którego równie wymowna nałożnica nowoczesnego Ryśka Pierdu ostatnio nazwała, nie wiedzieć serio, czy w ramach kolejnego pythonowskiego happeningu a la Rysio „suwerenem”, zdradzają wszelkie kliniczne objawy chocholizmu, bowiem widomie nie są w stanie ustalić najprostszych faktów, z których przytoczę dwa, ale za to bardzo wymowne. Pierwszy to zaskakująca rozbieżność narracji co do uczestnictwa jaśnie panującego prezydenta w procesie uchwalania dziejowych reform systemu sprawiedliwości w Polsce. Widać nawet niewprawnym okiem, że świat polityki rozpadł się niczym rażony jakimś tajemnym zaklęciem na dwa obozy. Zwolennicy Dudy zdecydowanie twierdzą, że prezydent i jego kancelaria nie brali udziału w formowaniu pakietu ustaw, a z dnia na dzień zgalwanizowani w poprzek starych partyjnych podziałów przeciwnicy powiadają, że przeciwnie: brał udział, a teraz wyciął wszystkim strasznego figla. Jak żyć? - dudni po letnich ulicach hamletowskie pytanie. Co z Dudą? - dudni po przysiółkach. Czy wystrychnął nas nas dudka, czy pora nam chować dudy w miech? Nie śmiech takie fundamentalne pytania. Czy to początek lania, czy grzybobrania, po pora letnia i aura sprzyja.

Prezydent Duda wyskoczył oto znienacka z roli „Adriana”, przypisanej mu w kabaretowym serialu i zawetował dwie podstawowe ustawy z kanonicznego trio reform sądowniczych – i świat zadrżał w posadach, nie wiedząc, czy ma stanąć z oburzenia, czy dalej toczyć się swym torem. Obywatele UB wprawdzie zachęcali pod pałacem „3 razy NIE”, bowiem w realizacji ich spacerów nic się nie zmieniło, poza naturalnie ich frekwencją. Jeszcze w grudniu można było organizować imprezy czterocyfrowe, kiedy obecnie szczytowym osiągnięciem podopiecznych Frasyniuka i Kijowskiego jest zebranie 5 tysięcy manifestantów. Co innego w szerokiej koalicji parlamentarno-gabinetowej. W tę trzasnął jasny piorun, a w efekcie czego koryfeusze miotają pioruny oburzenia. Nie posiada się z tego oburzenia cały zarząd „Solidarnej Polski”, „Polski Razem” i wszystkich innych Polsk w osobach Ziobry, Gowina i Jakiego, mówiących o „rozczarowaniu”, „zawodzie”, a nawet „końcu reform”. W swoich emocjonalnych wypowiedziach rozdzierają swe szaty osobiste, a nawet w oratorskim zapale przymierzają się do darcia szat adwersarzy, a być może i koalicjantów. Z dostojnych gremiów analitycznych dobiega tymczasem kasandryczne wieszczenie: zdrada panowie, zdrada, a nam wszystkim biada! Wielkim analitykom najwyraźniej nie przeszkadza surrealistyczna atmosfera pożaru w domu uciech, w którym koryfeuszom mylą się sikawki i chwytają się nawzajem nie tych, co potrzeba. Trzasnął otóż w polityczny polski magiel nagły piorun, Andrzej nie jest Adrianem – cóż za niespodzianka! Zdrada, nie może być to nic innego. Politycy jedni przez drugich przerzucają się oskarżeniami, niczym chłopi jesienią gnojem na polu. Nic nie wiadomo, zdrada znaczy.

Drugim faktem świadczącym o całkowitym załamaniu systemu dowodzenia w polskiej polityce są okoliczności kalendarzowe. Nietrudno otóż dostrzec, że przeładowany kalendarz obrad sejmowych oraz współbieżne prace aż dwóch komisji śledczych od wielu miesięcy synchronicznie zmierzały do wielkiego lipcowego być może nie finału, ale z pewnością kulminacji. Wszystkie wysiłki medialne koalicji pracowały na ten wymarzony, historyczny sukces, gdy będzie można z ulgą i zadowoleniem powiedzieć: postkomuna się skończyła. Nareszcie przewróciliśmy tekturowe mury jej ostatnich szańców w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądowniczej, tych realnych bastionów „nadzwyczajnej kasty”, stojącej na straży interesów czerwonych kolegów. I na ostatniej prostej coś nie wyszło, Adrian okazał się nie-Adrianem, historyczne ustawy się widowiskowo przewróciły. Zdrada panowie!

Tymczasem widomie zdezorientowane szeregi politycznych dowódców średniego szczebla, gdy najwyżsi dostojnicy już przerzucali się oburzeniem i oskarżeniami, poszukiwali w kalendarzu gorączkowo dodatkowego terminu na sejmowe posiedzenia pod koniec lipca, choć miało ich już nie być. Potrzeba było co najmniej dwóch dni politycznej nawalanki i wielkiego pojedynku na gombrowiczowskie miny, prawdziwie prometejskiego ognia świętego oburzenia, miotanego na głowy „zdrajców”, w którym to zapamiętaniu zaplątał się nawet liczykrupa, modernizator i nadpremier Morawiecki, przyłączając się do potępieńczego chóru wujów, aby ostatecznie dojść do porządku z kalendarzem. Nie będzie otóż dodatkowego posiedzenia sejmu, zaczęły się w końcu wakacje, cyrk odjechał i nie powróci aż do połowy września. Czyż to nie jest zaiste dobra wiadomość, po tych historycznym i histerycznym zamieszaniu w chocholim tańcu wokół nadwiślańskiej Temidy? Dwa miesiące odpoczynku od niekończącego się jazgotu! W końcu będzie można pozbierać myśli i na spokojnie przeanalizować, co się naprawdę wydarzyło. Za moment do tego przejdziemy, tymczasem dostrzeżmy pryncypialny walor gumowego sejmowego kalendarza.

Zapowiedzi weta Dudy, czytelnie wysłane przed chocholim weekendem, nie przekreśliły go, a przeciwnie: otworzyły. Prominentni parlamentarzyści w piekielnym ogniu spekulacji dotyczących przewidywanych skutków politycznego trzęsienia ziemi w następstwie prezydenckiego weta pocieszali się, że przecie piłka wciąż jest w grze, a sejm może zakwestionowane przez Dudę ustawy po prostu na kolejnym posiedzeniu przed letnią przerwą poprawić. Nie było tego w planie, ale czego nie robi się dla ojczyzny? Tych nadziei, w narastającym ferworze nawalanki i budzącego się przeczucia dojmującej klęski, nie przekreśliły nawet pilne poniedziałkowe konsultacje z najważniejszymi aktorami przedstawienia. Przypomnijmy że Duda spotkał się tego dnia w mediacyjnym maratonie zarówno z tandemem SN-KRS, reprezentowanym przez prezes SN Gersdorf oraz prezesa KRS – to w kwestii meritum noweli ustaw o KRS oraz o SN, jak i z tandemem legislacyjnym w osobach marszałków Sejmu oraz Senatu Kuchcińskiego i Karczewskiego. Te mediacje prezydenckie jak wiemy skończyły się fiaskiem, ale warto dostrzec, że nie oznaczały one natychmiastowej śmierci gumowego kalendarza sejmowego, bowiem ostateczne pogrzebanie nadziei na polityczny kompromis przyszło długo po prezydenckim wecie. Na gruncie praktyki oznacza to jednoznacznie, iż w odpowiedzi na stanowisko Dudy w mediacjach nadzieja na jakiś kompromis parlamentarny i związane z tym polityczne narady trwały wciąż w oparach chocholego tańca po ogłoszeniu weta. Stanowi to mocny dowód zarówno na trwające wciąż przepychanki, jak i przeciwko tezie o zdradzie. Potrzeba było najwyraźniej wielu rozmów, by dojść do praktycznego przekonania, że sejmowy kalendarz wszak nie jest z gumy i dodatkowego posiedzenia, pospiesznie łatającego sprzeczności w ustawach o KRS i SN, po prostu nie będzie. Czyli że nadzieje na takie kompromisowe rozwiązanie były nie tylko żywe, ale także uzasadnione. Politycy nie od tego są przecie cwani, aby chwytać się za rzeczy niemożliwe. Skoro zatem taka możliwość rozepchnięcia sejmowego kalendarza przez Kuchcińskiego i Karczewskiego brana była po konsultacjach na poważnie, to oznaczać to może tylko jedno: wiarygodne próby mediacji nieznośnie pokręconego precla ustawowego przez prezydenta Dudę.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 30/17

© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut