Go To Project Gutenberg

niedziela, 22 marca 2015

GMO – SAMO ZŁO



Dla kaprysu uczęszczam chwilowo na studia magisterskie (ogrodnictwo), żeby sprawdzić, czy uczelnia ma mi do zaoferowania coś nowego i ciekawego, czy raczej powiela się materiał z inżynierki. Rozeznanie dało wyniki niezbyt ciekawe, profesorowie tłuką nam do głów tą samą wiedzę, którą już mamy, wzbogaconą dodatkowo o treści raczej bzdurne, żeby nie powiedzieć, że szkodliwe. Stąd też moja przygoda ze studiowaniem raczej niedługo się skończy, ale na pożegnanie zaserwowano mi pewną perełkę, w postaci przedmiotu o modyfikowanych genetycznie roślinach, prowadzonego przez wyjątkowo ogarniętego wykładowcę. Początkowo obawiałam się, że przedmiot przybierze formę zachwytów nad dobrodziejstwem płynącym z  szeroko pojętego GMO. Okazało się być wręcz odwrotnie, co cieszy mnie niesamowicie.   
    Moje pojęcie o GMO do tej pory było dość nikłe. Wiedziałam, że dzwoni, ale nie wiedziałam w którym kościele. Oczywiście, w ciągu życia natknęłam się na mnóstwo informacji na ten temat, często sprzecznych, które kształtowały mi się w mało wyraźny obraz, ukazujący, że gmeranie w genach to raczej kiepska sprawa, jednak wychodziłam z założenia: „nie wiem, więc się nie wypowiadam”. Jednakowoż, powyższe zajęcia okazały się istną perełką. Poza mechanizmem tworzenia organizmów transgenicznych, miałam okazję z szerszej perspektywy poznać zagrożenia, które płyną z powszechności GMO i uważam, że informacje te warte są przekazania innym.
    Zacznijmy jednak od podstaw.

SŁÓW KILKA O GENACH I KRZYŻOWANIU

Gen, jak każdy wie, to nośnik informacji, odpowiadający za dziedziczenie cech. Funkcją genów jest syntezowanie w naszym organizmie białek. Gen warunkuje to, jakie białko ma powstać, w jakiej ilości, kiedy jego synteza powinna się zacząć a kiedy skończyć. Gen „wie”, gdzie wyprodukowane białko ma trafić i do czego będzie służyć. „Wie” również, czy produkcją konkretnego białka mają zająć się komórki wątroby, skóry, czy miękiszu w liściach. Gen składa się z dwóch nici, o określonej sekwencji nukleotydów. Każda sekwencja odpowiada za produkcję innego białka – ten telegraficzny skrót przyda nam się później.
Geny z pewną swobodą pozwalają się mieszać, co umożliwia nam tworzenie nowych odmian różnych gatunków roślin. Jednakowoż, tradycyjna hodowla odmian jest kwestią niepewną i czasochłonną. Rośliny krzyżuje się w obrębie jednego gatunku (przykład: rosiczka owalna jest naturalnie powstałym mieszańcem rosiczki okrągłolistnej i rosiczki długolistnej), rzadziej udaje się skrzyżować rośliny należące do różnych gatunków (na przykład facjobluszcz lizejski, powstały ze skrzyżowania facji i bluszczu). Dodatkowo, aby stworzyć nową odmianę danej rośliny potrzeba średnio 10-15 lat. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że otrzymanie pożądanej cechy w roślinie to jedna sprawa. Często zdarza się jednak tak, że powstanie jednej cechy (np. wytwarzanie większej ilości owoców), wiąże się z zanikiem innej (np. odporności na choroby). W związku z tym, w czasie tworzenia odmiany, konieczne są liczne selekcje, żeby wyeliminować niepożądane skutki. Dodatkowo, roślina, którą chcemy stworzyć, musi spełniać wymogi COBORU i pozytywnie przejść badania OWT (odrębność, wyrównanie, trwałość). Oznacza to, że jeśli wysiewamy w ogródku nasiona konkretnej odmiany nagietka, rośliny, które z nich wyrosną muszą charakteryzować się czymś innym, niż inne odmiany, np. nietypową barwą kwiatów (odrębność), muszą być do siebie podobne pod względem szybkości wzrostu, wysokości, terminu kwitnienia, itp. (wyrównanie) i muszą przekazywać cechy potomstwu (trwałość).
W związku z długim czasem tworzenia nowych odmian i ze sporymi ograniczeniami w kwestii tego, jakie rośliny można ze sobą skrzyżować, GMO wydaje się być prawdziwym dobrodziejstwem, bo wszystko odbywa się szybko, zgrabnie i w sterylnych, laboratoryjnych warunkach.
Swoją drogą, taki hodowca, który bierze się za stworzenie nowej odmiany, ma zapewnioną pracę na kilka ładnych lat – taka dygresja.

POWSTAWANIE ORGANIZMÓW TRANSGENICZNYCH

    Skoro pokrótce mamy już omówioną hodowlę roślin (nie mylić z uprawą – odsyłam do słownika), zajmijmy się tym, co to są organizmy transgeniczne i korzyścią, jaka się z tym wiąże.
    Ustawa o organizmach transgenicznych podaje nam taką definicję: „organizm modyfikowany genetycznie to organizm inny niż organizm człowieka, w którym materiał genetyczny został zmieniony w sposób nie zachodzący w warunkach naturalnych wskutek krzyżowania lub naturalnej rekombinacji”.
    Co nam to mówi? Otóż, inżynieria genetyczna umożliwia stworzenie nowej odmiany danego gatunku, która posiada sztucznie wprowadzone, praktycznie DOWOLNE geny. W ten sposób uzyskuje się, na przykład, bakterie, które w warunkach laboratoryjnych produkują insulinę. Mamy świnie, których wątroby można przeszczepiać ludziom. Mamy też soję i kukurydzę, które produkują owadobójczą toksynę pochodzenia bakteryjnego. Nie ma żadnych ograniczeń, pomidorowi można wszczepić geny krowy, a krowie geny skorpiona. Dodatkowo cały proces nie jest tak czasochłonny, jak konwencjonalna hodowla. Jest szybko, jest celowo, jest dowolnie. Prawdziwe dobrodziejstwo, czyż nie?
    Do wytłumaczenia, jak właściwie powstaje organizm transgeniczny, posłużę się obrazowym przykładem. Mamy, dajmy na to, wspomnianego wyżej nagietka, który jednak ma pewną przypadłość – często zostaje porażony mączniakiem (choroba grzybowa). Załóżmy, że zależy nam więc na stworzenie takiej odmiany nagietka, która na mączniaka zapadać nie będzie. Pierwszym krokiem będzie znalezienie organizmu, który posiada gen odporności na mączniaka i wyizolowanie tego genu. Kolejnym krokiem jest wszczepienie tego genu naszemu nagietkowi.
    Mechanizmem, który umożliwia taki proceder, jest roślinna zdolność totipotencji, czyli różnicowania się komórek. Oznacza to, że pobrane z rośliny komórki (w kulturach in vitro wykorzystuje się tkanki kalusowe), mają zdolność zregenerowania całej rośliny. Z tej jednej tkanki zróżnicują się komórki korzenia, komórki pędu, komórki liści, kwiatów, owoców. Dokładnie ten sam mechanizm odpowiada za rozwój zygoty człowieka czy zwierzęcia – ze zlepku niezróżnicowanych komórek rozwijają się tkanki wyspecjalizowane – tkanki łączne, mięśniowe, nerwowe, itp.
    Załóżmy więc, że w naszym wyimaginowanym laboratorium mamy już wyizolowany i sklonowany gen, który chcemy wszczepić naszemu nagietkowi i mamy też w kulturze in vitro komórki kalusowe naszego nagietka, z których docelowo wyrośnie nam pożądana odmiana. W związku z tym, musimy teraz jakoś wprowadzić pożądany gen nagietkowym komórkom. Wykonuje się to albo za pośrednictwem wektorów, ale bezpośrednio – ale to nas nie interesuje. Interesuje nas, CO tak właściwie wszczepiamy naszym komórkom. Wprowadzenie obcego genu, który warunkuje cechę, to jedna sprawa. Musimy zapewnić sobie możliwość sprawdzenia, czy proceder ten się udał, czy wprowadzony gen działa (warunkuje syntezę pewnego białka) i czy dobrze współpracuje z DNA naszego nagietka.
    W tym celu, komórkom, zamiast jednego, konkretnego genu, wprowadza się tzw. konstrukt genowy. Jest to sekwencja nukleotydów, taki fragment nitki, który składa się z pięciu elementów:
  • Promotor – fragment, który w odpowiednim momencie inicjuje syntezę danego białka przez DNA;
  • Terminator – fragment, który, również w odpowiednim momencie, kończy syntezę tego białka;
  • Gen docelowy – czyli ten, który odpowiednie białko nam syntezuje. Gen, który warunkuje pożądaną cechę – w tym wypadku odporność na mączniaka;
  • Gen markerowy – taki, który umożliwia przeprowadzenie selekcji, wyeliminowanie komórek, do których konstruktu nie udało się wprowadzić;
  • Gen reporterowy – umożliwia wczesne wykrycie zmodyfikowanych roślin , upewnienie się, czy proces przebiegł pomyślnie;

Genami markerowymi są geny oporności na antybiotyki i herbicydy. Dzięki temu łatwo można sprawdzić, czy proces wprowadzania konstruktu się powiódł. Nasze, zmodyfikowane już, komórki,
traktuje się sporą dawką antybiotyków (albo dwóch) lub herbicydów (albo dwóch). Komórki, które nie przeżyły takiego testu, to te, do których nie udało się z powodzeniem wstrzelić obcego DNA. Mamy jako taką gwarancję, że komórki, które przeżyły, mają skutecznie wszczepione obce geny, co więcej, geny te działają. Modyfikacja przebiegła pomyślnie.
    Aby, na późniejszym etapie, upewnić się, że nasze doświadczenie na pewno się powiodło, wykorzystuje się gen reporterowy. Może nim być zdolność do produkowania lucyferazy – substancji odpowiedzialnej za luminescencję m.in. świetlików. W ten sposób, gdy nasze komórki kalusowe zaczną się różnicować i będziemy już szczęśliwymi posiadaczami młodych nagietków, łatwo będzie sprawdzić, czy na pewno, ale to na pewno, modyfikacja przebiegła pomyślnie. Roślinki, które świecą w ciemności to te, które uległy modyfikacji. Tych, które nie świecą, można się pozbyć. Jest to bardzo istotne, bo oszczędza czas i pieniążki. Gdyby nie reporter, ze sprawdzeniem powodzenia modyfikacji trzeba byłoby czekać do momentu wyciągnięcia otrzymanych roślin do laboratorium i wstawienia ich do szklarni. Dopiero wtedy można by było potraktować nasze nagietki patogenem (mączniakiem) i zobaczyć które rośliny chorują, a które nie. Niestety, mogłoby się okazać, że jakieś 90% naszych nagietków jednak nie udało się zmodyfikować i zmarnowaliśmy dużo miejsca, czasu i pieniędzy na to, żeby je uprawiać aż do momentu selekcji. Gen reporterowy eliminuje to ryzyko i umożliwia wczesną selekcję. Ale porzućmy już wyimaginowane nagietki.


GMO W PRAKTYCE

    Pierwszą rośliną transgeniczną, wprowadzoną na rynek, był pomidor odmiany ‘FlavrSavr’, w którym „wyciszono” gen odpowiedzialny za produkcję enzymu (poligalaktouronazy), odpowiedzialnego za rozkład ścian komórkowych, a tym samym, za przejrzewanie i gnicie owoców. Dzięki temu produkt finalny, czyli owoc pomidora, miał dłuższą trwałość po zbiorze i był odporny na uszkodzenia w czasie transportu. Wyszedł on na rynek w 1994 roku i zniknął kilka lat później, przez jakiś czas służył jeszcze jako surowiec do produkcji przecierów. Oficjalna wersja mówi, że pomidor zniknął ze sklepów, ponieważ jego produkcja była nieopłacalna, tylko nie rozumiem, w jaki sposób. Pomidor to pomidor, każdy wymaga takich samych warunków klimatycznych i glebowych, każdy uprawiany jest w ten sam sposób. Nie widzę w tym niczego, co mogłoby być nieopłacalne. Nieoficjalna wersja mówi, że pomidor miał obniżone walory smakowe, a dodatkowo ludziom nie do końca podobało się takie mieszanie w genach. Ze źródeł ogólnodostępnych dowiedzieć się jeszcze można, że Calgen, firma, która pomidora ‘FlavrSavr’ stworzyła, została wykupiona przez Monsanto.
    To tyle w kwestii historii. Gdzie teraz możemy spotkać GMO w jedzeniu? Ano, wszędzie. O uprawach kukurydzy i soi odpornych na Roundup wiedzą wszyscy. O bawełnie, która wytwarza toksynę, pochodzącą z bakterii Bacillus thuringiensis (toksyna Bt), też wszyscy słyszeli. Prawda jest taka, że modyfikacje dotyczą praktycznie każdego gatunku warzywa czy zboża, jednakowoż uprawa warzyw GMO nie jest procederem tak powszechnym, jak w przypadku soi, kukurydzy czy bawełny.
  
WEJDŹMY W SZCZEGÓŁY

Toksyna Bt niegdyś była w powszechnym użyciu z racji jej owadobójczych właściwości. Używano jej do opryskiwania lasów celem zwalczania szkodników. Rozwiązanie genialne w swojej prostocie: toksyna wprowadzona do ekosystemu zewnętrznie szkodziła jedynie owadom, które musiały ją ZJEŚĆ, żeby zadziałała, więc nie działała szkodliwie dla ludzi. Zastosowanie jej obniżało populację szkodników poniżej progu szkodliwości, tak, że owady nie były doszczętnie wybijane. Miały szansę odbudować swoją populację i kiedy ta zagrażała lasom, stosowano ją ponownie, co jakieś pięć lat. Z racji rzadkiego jej wykorzystywania, szkodniki nie miały szansy się na nią uodpornić.
    Co dzieje się teraz? Teraz mamy rośliny transgeniczne, które same syntezują toksynę Bt (zaczęło się od tytoniu i ziemniaka, obecnie gen odpowiedzialny za produkowanie toksyny występuje głównie u bawełny i kukurydzy). Rozwiązanie początkowo sprawdziło się świetnie i odniosło pozytywny skutek: w uprawach odmian Bt odnotowano niższe zużycie insektycydów, bo rośliny same „radziły sobie” ze zwalczaniem szkodników. Problem zaczął się w momencie, w którym szkodniki, narażone na ciągły kontakt z toksyną, zaczęły mutować. Skutkuje to ekonomiczną katastrofą, ponieważ uprawa roślin Bt wymaga teraz jeszcze większego zużycia insektycydów, żeby wybić zmutowane „superowady”, a rolnikom poleca się stosowanie płodozmianu.  Problemem stało się zwalczanie m.in. mszyc, przędziorków, tantnisia krzyżowiaczka, słonecznicy amerykańskiej. W praktyce efekt jest następujący: mamy w Indiach uprawy bawełny Bt, która miała być ekologiczna – w końcu rośliny same zwalczają szkodniki, więc nie trzeba stosować pestycydów – eko pełna parą. Okazuje się, że po kilku latach takiej uprawy, rośliny masowo atakowane są przez szkodniki odporne na Bt, co wymaga użycia pestycydów na tyle silnych i szkodliwych, że w Europie nie są one dopuszczone do użytku. Ludzie, pracujący przy tych uprawach i wykonujący opryski pestycydami, zdobytymi na czarnym rynku, cierpią na cały wachlarz chorób, począwszy od alergii skórnych, na nowotworach skończywszy. Rzeczona bawełna i tak trafia do europejskich sklepów jako produkt ekologiczny, mimo tego, że nasączona jest zarówno toksyną Bt, jak i użytymi pestycydami. Jeśli do konieczności używania pestycydów dodamy niebotyczne ceny nasion GMO, otrzymujemy kompletną nieopłacalność takiej uprawy.
    Przejdźmy do roślin Roundup Ready, czyli takich, przy których uprawie możemy wylewać hektolitry tego herbicydu i wybić chwasty, będące konkurencją dla naszej uprawy i w efekcie otrzymać zwiększone plony. Znowu wszystko brzmi pięknie, ale już sam fakt, że za sprzedaż nasion Roundup Ready jak i samego preparatu Roundup, odpowiada ten sam koncern, skutecznie podnosi mi ciśnienie  i sprawia, że mam ochotę strzelić w łeb każdego, kto mówi o dobrodziejstwie upraw GMO a nie widzi w tym zwyczajnej maszynki do robienia pieniędzy.
    Powszechnie mówi się, że rośliny Roundup Ready posiadają gen, który odpowiedzialny jest za produkcję enzymu rozkładającego glifosat (składnik aktywny herbicydu). Nie mówi się jednak o tym, że istnieją jeszcze dwa inne mechanizmy, które powodują, że rośliny są odporne na działanie glifosatu.
    Cała szkodliwość glifosatu polega na tym, że hamuje on produkcje przez roślinę enzymu (syntazy EPSPS), co ostatecznie powoduje jej śmierć. W związku z tym, jednym ze sposobów „unieszkodliwienia” glifosatu w stosunku do roślin, jest znaczne zwielokrotnienie w ich DNA genu, który odpowiedzialny jest za produkcję tego enzymu. Skoro mamy więcej enzymu, który niszczony jest przez Roundup, jego standardowe dawki nie są w stanie zabić naszej uprawy, ale skutecznie zwalczają chwasty – bardzo sprytne, ale przy tym jakże prymitywne. Inną opcją jest wprowadzenie genu, który powoduje, że syntaza EPSPS produkowana jest w nieco zmienionej formie. Działa tak samo, ale inna struktura powoduje, że glifosat jej „nie widzi”.
    O ile w pierwszym przypadku ryzyko zjedzenia glifosatu jest małe, o tyle w dwóch kolejny już znacznie wzrasta. Wartym pamiętania jest fakt, że Monsanto sprzedawało Roundup jako środek w pełni biodegradowalny, co okazało się wierutną bzdurą – glifosat zostaje w glebie i w wodzie. A skoro tak, to jaką mamy gwarancję, że nie zostaje w roślinach Roundup Ready?
    Wyniki badań nie kłamią (raczej). A mówią one tak: we krwi stanowczej większości osób dorosłych, jedzących GMO, u kobiet ciężarnych, jak i u noworodków (!), znaleźć można toksynę Bt, glifosat i produkty jego rozpadu. I nikt mi nie wmówi, że jedzenie toksyn i herbicydów jest zdrowe.
    Obserwacje są dość jednoznaczne: odkąd rośliny GMO weszły powszechnie do uprawy, zastraszająco zwiększyła się zachorowalność na nowotwory, astmę, milion różnorakich alergii, dodatkowo pojawił się ogromny problem płodności i cała gama wad rozwojowych. Nie zwalam wszystkiego na GMO, bo do rozwoju chorób cywilizacyjnych z pewnością przyczyniły się inne czynniki (na przykład dieta oparta na wysokoglutenowych zbożach i zwiększone spożycie cukru – ale to już inna historia), ale ewidentnie coś jest na rzeczy. Do tego dochodzą inne aspekty, takie jak masowe ginięcie pszczół (przez Bt) i zaburzanie funkcjonowania ekosystemów. Przykładowo, w Japonii upraw GMO nie ma, a i tak znaleziono tam mieszańce rzepaku, powstałe ze skrzyżowania rodzimych roślin z odmianami GMO.

Z PERSPEKTYWY KONSUMENTA

    Wszyscy jemy GMO, dzień w dzień, często nie zdając sobie z tego sprawy. 90% upraw soi to rośliny Roundup Ready. Soja jest podstawowym składnikiem pasz zwierzęcych. Zjadane przez zwierzęta (i przez nas) DNA roślin generalnie się rozkłada, ale mogą być wyjątki. W momencie, kiedy pH naszego żołądka jest wyższe, niż powinno (na przykład wskutek przyjmowanych leków), białka, a tym samym DNA, mogą nie ulegać pełnemu rozkładowi. Nie wiem, czy możliwe jest (i na ile), aby takie zjedzone DNA przeniknęło do krwi, stamtąd do komórek a stamtąd do naszego genotypu, ale bierze się to pod uwagę. A wprowadzanie obcych genów, nie ważne jakich, wpływa na funkcjonowanie całego organizmu. Obcy gen, wprowadzony do DNA, czy to wskutek modyfikacji genetycznych, czy to poprzez jego zjedzenie (hipotetyzując), musi wbudować się w genotyp organizmu, do którego go wprowadzono. A skoro się wbudowuje i integruje się z całym organizmem, nie ma żadnej pewności, że poza wywoływaniem pożądanego efektu, nie wpływa na funkcjonowanie innych genów.
    Idźmy dalej: w początkowej części artykułu mówiłam o genach markerowych, które zazwyczaj są genami oporności na antybiotyki. Tak, jemy geny oporności na antybiotyki. O ile nam one większej szkody nie zrobią, to, zakładając, że nie zostaną w pełni strawione i dostają się do środowiska, wpłyną na bakterie chorobotwórcze, dając im możliwość uodpornienia się na rzeczone antybiotyki. Oficjalnie, do prowadzenia selekcji, używa się wyłącznie tych antybiotyków, które z różnych przyczyn nie są już dostępne na rynku i nie wykorzystuje się ich w medycynie. A w praktyce jest tak, że w tym procederze powszechnie wykorzystuje się geny oporności na antybiotyki takie jak:
  • Neomycyna – stosowana przy zakażeniach skóry, oczu, uszu, likwiduje m.in. gronkowce
  • Kanamycyna – wykorzystywana w weterynarii i przy leczeniu sepsy
  • Chloramfenikol – ze względu na działania niepożądane (jego metabolity zaburzają ciągłość nici DNA), stosowany jest wyłącznie w zagrażających życiu przypadkach gruźlicy, czerwonki, tularemii, kokluszu i in.

KWESTIE MORALNE

    Ustawa o organizmach transgenicznych mówi wyraźnie, że są to organizmy „inne niż organizm człowieka”. Chwileczkę, a jak się, w takim razie, mają do tego terapie genowe, o których mówi się, ze są przyszłością współczesnej medycyny? Terapia genowa, to, ni mniej, ni więcej, wprowadzanie do ludzkiego DNA obcego genotypu, który dawać ma efekt terapeutyczny. Terapie takie wykorzystuje się, między innymi, w leczeniu mukowiscydozy. Cel szczytny – walka z chorobami genetycznymi. Jednakowoż, na tym etapie, terapie takie mają bardzo małą skuteczność, za to u osób leczonych w ten sposób zaobserwowano częstsze występowanie białaczki. No i, zaprzeczyć się nie da, jest to pewna forma modyfikowania genetycznego, która, w dodatku, dotyczy właśnie organizmu człowieka! Jak dla mnie, to jest zbyt daleko idące ingerowanie w naturę.
    A czymże innym, jeśli nie modyfikacją genetyczną, jest, głośne ostatnio, umożliwienie „produkcji” dzieci, które, z genetycznego punktu widzenia, mają troje rodziców? Już samo zapłodnienie in vitro jest pewną formą mieszania w genetyce, czego skutki są opłakane. O tym się nie mówi, ale dzieci poczęte w ten sposób są wyjątkowo chorowite i często zapadają na różne choroby o podłożu genetycznym. Swego czasu głośna była sprawa, kiedy to okazało się, ze dziecko, poczęte in vitro, nie jest dzieckiem swojej matki, bo ktoś gdzieś się pomylił. Cała sprawa wypłynęła właśnie przez to, że u rzeczonego dziecka stwierdzono chorobę o podłożu genetycznym, co wiązało się z koniecznością przeprowadzenia pewnych badań.
    Co więcej, pisma popularno-naukowe pieją o dobrodziejstwach płynących z modyfikowania ludzi. Przedstawiają kombinowanie z naszymi genami jako panaceum na wszelkie bolączki, jako możliwość „wykreowania sobie” własnego potomstwa, zarówno pod względem wyglądu, intelektu, jak i zdrowia. Przekonanie ludzi o pozytywach, płynących z modyfikowania ich, da nieograniczone możliwości do mieszania w naszym genotypie, co NIE MOŻE mieć dobrych skutków.

CZAS NA MAŁE PODSUMOWANIE

    Nikt nie wmówi mi, że w ogólnym rozrachunku, rozpropagowanie GMO przyniesie nam coś dobrego. Owszem, zabawa genami potencjalnie daje nam ogromne możliwości, zarówno w kwestii medycyny, jak i produkcji żywności, ale, jak widać, konsekwencje wynikające z całej sprawy, przeważają szalę. W efekcie mamy następujące skutki:

Uprawy, które zamiast zmniejszać, zwiększają zużycie herbicydów i insektycydów, co jest nieekonomiczne i niezdrowe;
  • Obniżenie jakości, a częstokroć też ilości plonów;
  • Idea wprowadzania odmian roślin, które wydają sterylne nasiona i są niemożliwe do dalszego rozmnażania, co sprowadza się do oddania monopolu na produkcję żywności w ręce wielkich koncernów i doprowadza do marginalizacji małych, rodzinnych gospodarstw;
  • Spożywanie przez ludzi i zwierzęta toksyn i pestycydów;
  • Skorelowaną z rozpowszechnieniem GMO, zachorowalność na choroby cywilizacyjne;
  • Rozchwianie ekosystemów i eksterminację pszczół;
  • Powstawanie trudnych do zabicia superszkodników;
  • Wprowadzanie do środowiska genów antybiotykooporności, co skutkować może mutacją patogenów;
  • Łamanie zasad ochrony własności intelektualnej – rośliny GMO nie wiedzą, że nie mogą zapylać upraw konwencjonalnych;
  • Śmiało poczynane próby genetycznego modyfikowania ludzi.


Produkcja organizmów transgenicznych jest niczym innym, jak tylko manipulowaniem przyrodą i mieszaniem w naturze po to, żeby ktoś mógł na tym zarobić, a to nie może być dobre. Możliwość wybawienia nas z mnóstwa problemów cywilizacyjnych, obecnie jest niczym innym, jak maszyną do robienia pieniędzy, kosztem nas, zwykłych szaraczków.
Osobiście wychodzę z założenia, że natura wie, co robi i sama sobie reguluje pewne odchylenia od normy. Próby podporządkowania jej sobie i dowolne manipulowanie nią, prędzej czy później musi się obrócić przeciwko nam, czy to w formie katastrofy ekologicznej, czy w formie zagłodzenia nas przez koncerny, trzymające w garści światową produkcję żywności, czy też poprzez zabawy ludzkim genotypem, czego skutki trudno przewidzieć.
Jak dla mnie – GMO, samo zło.

Charlie, żona Plebana

      

© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut