Po tygodniu spędzonym w Wielkim Mieście, wyciągnęło wilka do lasu. Z racji mieszkania na wsi, las zawsze był miejscem bliskim mojemu sercu, ale największą potrzebę pójścia „w dzicz” czuję właśnie po powrocie z szarego, przytłaczającego Wielkiego Miasta. Wędrując z Plebanem po dzikich, nadrzecznych ostępach, skubiąc okoliczne rośliny, nieśmiało wychylające z ziemi listki, pogryzając pączki z drzew i racząc się na świeżym powietrzu herbatką z brzozowych patyków i igieł sosny, planowaliśmy kalendarz zbiorów. Spacery takie owocują zwykle rozważaniem możliwości przetwórczych zielska wszelakiego, zachwytem nad bogactwami natury i jednocześnie ubolewaniem, że wiedza ziołolecznicza, niegdyś tak bogata i powszechna, stanowi teraz nikłe echo czasów niegdysiejszych, a do tego jest dziedziną dość niszową.
Chyba każdy ma dość mglistą świadomość, że w przyrodzie znajduje się mnóstwo specyfików na codzienne dolegliwości i innych takich dziwnych, nieznanych rzeczy, ale mało kto wie, że jego trawnik przed domem jest praktycznie całkowicie JADALNY. Że łąka nad rzeką stanowi jedną wielką apteczkę, kosmetyczkę i spiżarnię w jednym. Ja sama, pomimo posiadanej wiedzy, co chwilę jestem zaskoczona tym, że coś, co wydawało mi się trujące (a przynajmniej dość podejrzane), jest całkowicie jadalne, ma sto jeden zastosowań i w dodatku świetnie smakuje. I z jednej strony cieszę się, że wiedza o roślinach jest niemalże tajemna, bo wszystkie skarby z lasu są do mojej dyspozycji. Jednakowoż, tak być nie powinno. Dobrodziejstwa natury dostępne są dla wszystkich i każdy powinien móc z nich korzystać. I właściwie każdy może, trzeba tylko poświęcić na to dwie najcenniejsze waluty: czas i uwagę.
Ale zaraz, zaraz. Jaki czas? Jaką uwagę? Skoro wszyscy ogarnięci, jeśli nie szałem, to przynajmniej potrzebą pracy zarobkowej, to czasu na takie pierdoły jak łażenie po lesie, raczej niet. Po ciężkiej pracy, kiedy każdy marzy o obiedzie i piwie przed telewizorem, uwagi też niet. I tu nasuwa mi się pewne, poczynione jakiś czas temu przede mnie, spostrzeżenie: kiedyś ludzie pracowali tylko i wyłącznie po to, żeby sobie coś WYTWORZYĆ. Czy to ubranie, czy jedzenie, czy narzędzia codziennego użytku. Jeśli się nie umiało czegoś wytworzyć to umiał sąsiad i wymiana barterowa kwitła w najlepsze. Teraz… Teraz ludzie pracują po to, żeby za swoją pracę dostać zdecydowanie za mało pieniędzy, za które kupią zdecydowanie przewartościowane dobra. Pal licho, jeśli te dobra faktycznie są potrzebne. Ale, ja się pytam, jakim cudem dobrnęliśmy do takich czasów, kiedy to wydaje nam się, że potrzebujemy maści na zimne stopy, trzech syropów na kaszel, w zależności od wieku domowników, pięciu odżywek do włosów, tabletek na ból głowy, brzucha, zęba, zatok i prawej gałki ocznej oraz garści suplementów diety, bo mamy mało witamin.
Mało witamin?! Cóż za kpina! Chcecie garść suplementów diety? Przejdźcie się po okolicznym parku i zjedzcie kilka pączków z drzew. Tak, tych pączków, z których niedługo wypełzną listki. W takich pączkach skondensowane są wszystkie składniki, potrzebne drzewu do wytworzenia nowego, ulistnionego pędu. Bomba witaminowa zaklęta w drobince. To samo tyczy się kwiatostanów (zwłaszcza męskich – to te, które pylą, ale nie polecam alergikom). Na przeziębienia – pączki sosny, na ból głowy – pączki wierzby i topoli osiki, spadek odporności – pączki brzozy. Jak się pączki skończą, z powodzeniem można jeść młode pędy i listki. Więcej? Proszę bardzo! Idźmy do kuchni. Na ból gardła – goździki. Tak, te same, które wrzuca się do przetworów. Na ból brzucha – ziele angielskie, z taką niechęcią wyławiane z zupy. Na herbatki nada się prawie wszystko: igliwie, liście z drzew, pokrzywa, liście maliny, suszone owoce, kwiaty lipy, skrzyp polny i całe mnóstwo innych chwastów. Każdy jeden składnik ma swoje działanie, jak się posiądzie odrobinę wiedzy, można je dowolnie łączyć, żeby uzyskać pożądane efekty. Walory smakowe bywają zaskakujące, ale niczym nie ustępują sklepowym herbatom. Co więcej, każdy składnik posiada całkiem sporo witamin i minerałów – czegoś, czego faktycznie w diecie nam brakuje. Powszechność nawozów mineralnych, żeby warzywa były ładne i duże, wylewanie hektolitrów pestycydów i pędzenie roślin, żeby plon był przez cały rok, odbija się potężnie na ich wartości biologicznej. Warzywa i owoce mają teraz, faktycznie, o wiele mniej związków odżywczych, niż miały kiedyś. Jest to też skutkiem intensyfikacji upraw i nieracjonalnego gospodarowania glebą, co nieuchronnie prowadzi do jej zmęczenia i wyjałowienia.
Te czynniki, oraz stresujący, męczący tryb życia reczywiście powodują ciągłe przemęczenia i niedobory maści wszelakiej. Mam na to świetny sposób. IDŹ DO LASU I NAJEDZ SIĘ ROŚLIN! Spacer sam w sobie gwarantuje odprężenie i naładowanie baterii, o dobroczynnym działaniu zieleniny wspomniałam pokrótce wyżej.
I nie mów mi, że nie masz czasu. Jeśli masz czas na oglądanie seriali w TV, jeśli masz czas na bezmyślne przeglądanie Internetów albo na popołudniowe drzemki – znajdziesz też czas na spacer. Chociaż na godzinkę, chociaż raz w tygodniu. Przecież nawet najbardziej typowopolski Kowalski znajduje jesienią czas, żeby zabrać żonę i dziatwę na grzyby. A czemu by tego nie przełożyć na cały rok? Czemu, zamiast grzybów, nie nazbierać zielska? Czemu go nie ususzyć na zapas? Powiadam jeszcze raz: jedyną rzeczą, którą trzeba zainwestować, jest czas i uwaga. W zamian otrzymuje się klucz do niesamowitego świata, który da Ci prawie wszystko, czego potrzebujesz. Jeśli wiedzy nie wykorzystasz dziś, może przyda się jutro.
A jakby tak nagle wszystko szlag trafił, prąd odcięli, zapasy żywności i leków się skończyły, czy dałbyś sobie radę? Czy umiałbyś pozyskać sobie samemu jedzenie i specyfik na oparzenia czy skaleczenia? Czy raczej umarłbyś z głodu i bezradności, bo przecież jak nie ma w sklepie, to nie ma nigdzie?
Jedno jest pewne: wszyscy robią nas w bambuko. Wszyscy krzyczą, że potrzebujemy rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy i w dodatku musimy zasuwać na te rzeczy jak dzikie osły. Rzeczy. RZECZY. Wszędzie te cholerne rzeczy! A ja uważam tak: jeśli sama sobie umiem wytworzyć herbatę, ocet, mydło, dżem, kompot, nalewkę, kapustę kiszoną i worek ziemniaków na zimę, to potrzebuję mniej pieniędzy – tylko tyle, żeby zapewnić sobie przedmioty i produkty, których (jeszcze) nie jestem w stanie zrobić sama. A skoro potrzebuję mniej pieniędzy – nie muszę tak dużo pracować. Skoro nie muszę tyle pracować – mam czas na nauczenie się czegoś nowego, na wytworzenie kolejnego, potrzebnego przedmiotu. W ten sposób minimalizuję potrzebę zarabiania i maksymalizuję samowystarczalność. A to bardzo ważna rzecz, biorąc pod uwagę, że Wielkie Koncerny na chama próbują ludzi uzależnić od tego, co produkują, w ten sposób zyskując możliwość, na przykład, zagłodzenia nas na amen.
Nie przyjmuję do wiadomości narzekań typu „bo ja mieszkam w mieście”. W mieście są parki, skwery, opuszczone ogródki działkowe, na obrzeżach są lasy i łąki, zresztą, każdy teraz ma samochód. Brak czasu też nie jest dla mnie wymówką. Brak chęci – to już tylko i wyłącznie Twój problem.
Ja mam do dodania tylko jedno: pozyskiwacze zielska są szczęśliwsi i bardziej niezależni, są spokojni, zrelaksowani i uśmiechnięci. Klienci leśnego supermarketu mają po prostu LEPIEJ.
Charlie Zenobiusz |