Jak moi czytelnicy wiedzą, przed zwrotnymi momentami często spoglądam na wykresy, aby skonfrontować wyniki szerokiej analizy politycznej z aktualnym sentymentem na rynku. Bowiem z jednej strony – wbrew oficjalnej i całkiem nieporadnej teorii ekonomii – to polityka jest jej siłą napędową, ale z drugiej strony – i znów wbrew teorii monetarnej – to autentyczna działalność ekonomiczna poszczególnych ludzi, a nie abstrakcyjne „parametry” są jej żywotną podstawą. To działalność homo oeconomicus jest ekonomią – i dlatego jest naturalnym adresatem wszelkich polityk, ale wiadomo nam z bolesnego doświadczenia, że politykę też robią ludzie, realizując całkiem konkretne plany – i przynajmniej na krótko zwykle mają decydujący wpływ na indywidualne decyzje ekonomiczne. Słowem polityka i ekonomia trwają w nieprzerwanym, śmiertelnym uścisku i jedna nie może się obejść bez drugiej. Stąd też klasycznie teoria ekonomii zwała się ekonomią polityczną, gdyż taka właśnie w swojej istocie jest. Każdemu wydaje się, że chce tylko trochę zarobić, ale zbiorowy wynik takich wysiłków to już czysta polityka. Słowem: zderzenie poszczególnych działań jednostek poprzez mechanizmy życia zbiorowego, zarządzanych przez politykę. Kto wygrywa w tych zmaganiach trudno określić, bowiem jedyne co jest w tym trwałe, to nieustanne zapasy. Każdy chce z ekonomii urwać jak najwięcej, a już szczególnie klasa polityczna, dojąca poddanych coraz zuchwalej. Jak bardzo te zmagania są realne, znasz ze swojej mikroperspektywy choćby w zetknięciu z urzędem skarbowym, punktem realnego przecięcia twojej osobistej aktywności z wielką polityką ministra Szałamachy. Stąd jest ci wiadome, że mówimy o poważnych sprawach, podobnie trwałych w swojej powtarzalnej nieuniknioności, jak sama śmierć. Nijak zatem od polityki i ekonomii uciec niepodobna. Za tydzień będziemy mieli niepowtarzalną okazję obejrzeć spektakl zderzenia projektu Unii Europejskiej z pierwszą wielką rafą – referendum o wyjściu z Unii Europejskiej w Wielkiej Brytanii, które po serii nieudanych referendów unijnych może okazać się tym decydującym o ostatecznym jej rozpadzie. Niekoniecznie politycznym, ale zapewne ekonomicznym. Bowiem także w makroskali konieczna jedność ekonomii i polityki musi być zachowana. Jednak pomimo tytanicznych wręcz wysiłków eurokratów w kierunku powstania europejskiego superpaństwa, a do czego Traktat Nicejski, czyli de facto jego konstytucja, a którą Polska entuzjastycznie przyjęła, był milowym krokiem, wciąż znajduje się ono w stadium początkowym. Eurokratura nijak nie może pokonać państw narodowych i ich indywidualnych aspiracji, a co jest konieczne na drodze do superpaństwa. Aby to działało, musi mieć wojsko {ochrona granic zewn., co właśnie jest boleśnie testowane przez muzułmańskie hordy z południa} i ministerstwo skarbu {aby emitowało prawdziwe eurobondy, którymi rozliczałyby się wszystkie rządy prowincji, z tych podatków regulowano by m.in. strukturalne niedobory peryferiów, trwale biedniejszych od bogatego centrum euro}. Wciąż do realizacji tych dwóch postulatów, koniecznych dla każdej występującej w znanej historii formacji państwowej, jest równie daleko, jak w chwili uchwalania Lizbony. Unia nie posunęła się ani o krok, pomimo ewidentnego zagrożenia dla niej samej i nawet dla biologicznego trwania peryferiów. Brak w strefie euro centralnego skarbu i eurobondów kraje peryferyjne: Grecja i Hiszpania odczuwają na swojej skórze jako permanentną depresję, skrajnie wysokie bezrobocie wśród młodych i brak wzrostu gospodarczego. To efekt ich zadłużenia, utrwalonego przez brak jakiegokolwiek mechanizmu transferów socjalnych z centrum. W funkcjonalnym państwie to zadanie w sposób całkiem naturalny wykonuje centralne ministerstwo skarbu, druga strona banku centralnego, czyli emitent obligacji. W strefie euro mamy wprawdzie bank centralny ECB, ale nie ma skarbu i nie ma euroobligacji UE. Nie ma także naturalnego transferu podatkowego do peryferiów, bo nie ma samego skarbu. Nie ma zatem naturalnie wymuszonej strukturalnym porządkiem fiskalnym społecznej solidarności i spójności, koniecznej dla trwania i rozwoju każdej organizacji państwowej. Państwo ściąga podatki tam, gdzie pojawia się dochód, a wydaje tam, gdzie musi, w tym na wiecznie słabszych peryferiach. Bo te należą do jednej organizacji i trzeba o nie dbać nie gorzej, albo niewiele gorzej od bogatego centrum. Wydaje się to obserwacją wręcz trywialną, lecz Unia pomimo całego swego tytanicznego zadęcia w kierunku superpaństwa nie spełnia dziś tej podstawowej roli i co więcej nic nie wskazuje na to, aby była w stanie tę strukturalną skazę pokonać. Z powodu pierworodnej skazy sztucznej konstrukcji euro depresja peryferiów stała się permanentna, coś jak ekonomiczne więzienie. Nie trzeba specjalnej wyobraźni, aby odgadnąć, że taka architektura Unii nie jest stabilna i nie da się utrzymać w dłuższej perspektywie. Moje zdanie w tej sprawie znasz: jestem eurosceptykiem w tym, że od lat konsekwentnie wskazuję na to, że Unia oparta na sztucznej konstrukcji euro, bez stabilnej podbudowy politycznej, w tym zwłaszcza wspólnego skarbu, jest skazana podobnie jak dinozaury na zagładę. Wydaje się, że eurokratura widzi te zagrożenia podobnie i stąd nasilające się, ostatnio wręcz rozpaczliwe starania wprowadzenia choćby jakiejś namiastki normalnie działającego europejskiego skarbu. Czołową rolę w budowie tych namiastek pełni szef ECB Draghi, starający się poprzez swój program stymulacji monetarnej zasilać więdnące peryferie. Wszystkie te działania wszak są tylko ersatzami i nie naprawią wciąż pogarszającej się sytuacji fundamentalnej. Unia Europejska bardzo chciałaby, dokładnie tak jak marzyli jej założyciele, stać się jak najprędzej Stanami Zjednoczonymi Europy, ale realnych postępów w tej mierze nie widać. Po ośmiu latach od Lizbony przyszedł najwyraźniej czas, aby sprawdzić determinację Unii w jej planach integracyjnych oraz – co ważniejsze – samą zdolność do przetrwania, jak mówią Anglicy „staying power”. Wypada dziś spojrzeć na sprawy właśnie po angielsku, bowiem wbrew sprytnej rozgrywce Camerona {jego zdaniem} z referendum, mającym uciszyć wewnętrzną opozycję po wielkim sukcesie negocjacyjnym z Unią, pomysł okazał się niebezpieczną bombą, zamiast jarmarcznym kapiszonem. Lud nad Tamizą miał po uzyskaniu od Makreli specjalnych koncesji w zamian za pozostanie w Unii, czyniące z Wielkiej Brytanii de facto nadzwyczajnego członka Unii, z radością i wręcz euforią głosować za pozostaniem w niej. A tymczasem na tydzień przed przełomowym głosowaniem przewaga zwolenników wyjścia {Brexit} osiągnęła 10%. Wygląda na to, że Wielka Brytania jest początkiem lawiny, rozrywającej nieudaczny projekt Unii Europejskiej, a co najmniej istnieje tego poważne zagrożenie. Wszyscy jesteśmy Brytyjczykami O tym, że Grecy i Hiszpanie bardzo by chcieli wyrwać się z więzienia euro, a przynajmniej mieć taką szansę, właśnie napisałem. W Grecji nominalny premier Cipras posłusznie wykonuje rozkazy swego niemieckiego nadzorcy, niemieckiego min. finansów Schauble i na komendę tnie emerytury oraz inne programy społeczne, ale to wystarcza zaledwie do uruchomienia kolejnej, 10-miliardowej transzy pożyczki z MFW, zatykającej dziurę w kasie państwowej. Na miesiąc. Właśnie dowiedzieliśmy się, że grecki minister finansów złożył {po wpłynięciu i rozliczeniu tej transzy} protest wobec warunków „programu pomocy” dla Grecji i ponownie domaga się jego renegocjacji, tzn. redukcji długu, co było skądinąd podstawowym punktem programu Warufakisa sprzed dwu lat. Wróciliśmy zatem – po dwu latach i kilkudziesięciu dodatkowych mld euro – do punktu wyjścia w Grecji. Podobnie, tyle że w mniej ostrej formie, sytuacja wygląda w Hiszpanii, gdzie rząd reformatora Rahoya ponownie stanął przed koniecznością przyspieszonych wyborów, których nie jest w stanie wygrać bez koalicji z jakimś ugrupowaniem populistycznym i radykalnym, czyli z definicji eurosceptycznym {Podemos}. W każdym kolejnym cyklu margines manewru partii centrowych się zmniejsza, a poparcie izolacjonistów rośnie. To już trwały element europejskiego krajobrazu: nieubłagany wzrost eurosceptyków, żądających od Brukseli ustępstw. Preferencje europejskie zmieniły się ostatnio radykalnie dzięki fali migracji, narzuconej siłą przez Berlin. Do naturalnych eurosceptyków z krajów peryferyjnych, uginających się od pięciu lat pod jarzmem długów {Grecja, Hiszpania} dołączyły dzięki szaleńczej polityce centrum Unii także społeczeństwa neutralne, a nawet euroentuzjastów. Dyktat migracyjny Brukseli i Berlina z całą pewnością pomógł okrzepnąć z początku rozproszonym głosom sprzeciwu i oporu w Europie śr.-wsch., co pamiętam z bliskiej obserwacji dość niesmacznej fali propagandy promigranckiej {nazywanie zaplanowanej i skoordynowanej fali najeźdźców „uchodźcami”} na narrację bliższą realiom {nazywanie migrantów migrantami ekonomicznymi i uchodźcami w cudzysłowie}. Odbyło się to w ramach koordynacji sprzeciwu w Grupie Wyszehradzkiej, która jednoznacznie i konsekwentnie odrzuca wszelkie propozycje Brukseli narzucenia obowiązkowych kwot migrantów. Zauważmy, że o ile jest to fenomen stosunkowo nieodległego czasu, bowiem ostatniego zaledwie półrocza, to jest to zjawisko względnie trwałe, gdyż powszechna nieufność wobec migrantów podbudowana jest dziś stabilną i zgodną współpracą krajów naszego regionu w ramach Międzymorza, czyli wschodniej flanki. Nie da się zaprzeczyć, że ma ten sojusz realne podstawy interesów geopolitycznych, cieszących się ponadto powszechnym poparciem, odzwierciedlających wspólne doświadczenia historyczne. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 25/16 |
poniedziałek, 20 czerwca 2016
Co mówią wykresy przed Brexitem, czyli... Polska goła!
-
blog comments powered by Disqus