Go To Project Gutenberg

wtorek, 25 października 2016

Brexit? Jaki brexit?

-
Objawiona nam właśnie właściwa batalia o brexit przebiega wedle najlepszych montypythonowskich wzorców, ukazuje nam zatem w całkowicie niezamierzony i niekontrolowany sposób wstydliwie skrywane przed oczyma gawiedzi zakątki europejskiego kołchozu, bowiem że nadęci eurokraci z własnego wyboru grają role z Latającego Cyrku mimo wszystko chyba nie jest prawdą. To walący się na nich wspaniały, monumentalny domek z kart prowokuje takie zachowania. A zaczęło się od iście groteskowego otwarcia, w którym wkurzony lud brytyjski odpowiedział w lipcu na zaordynowane przez premiera Camerona referendum, w którym miał wyrazić zdecydowane poparcie dla jego jedynie słusznej linii, stanowcze NIE. Cameron wynikiem był tak zszokowany, że niezwłocznie ustąpił ze stanowiska, co być może nastąpiło w warunkach szczególnego napięcia nerwowego, bowiem jeszcze podczas wyborczej nocy wznosił ochoczo toasty podczas hucznej imprezy dla uczczenia spodziewanego wyniku, ale niestety całe żmudne przygotowania i impreza na nic, bo uparty lud zawiódł na całej linii, uparł się i już! Cameron odszedł jak niepyszny, jego miejsce zajęła kalka Margaret Thatcher, pani May – i od kwartału trwa podjazdowa wojna pozycyjna między Londynem i Brukselą. Wyjdą, nie wyjdą? - pyta zatrwożony lud, a spekulantom i bankierom przedwcześnie siwieją włosy.

Kiedy zatem przed dwoma tygodniami gdzieś nad ranem jakiś dealer na azjatyckim rynku prawdopodobnie w Hong-Kongu dał większe zlecenie sprzedaży funta, europejscy traderzy obudzili się z dokuczliwym poczuciem kaca, gdy ich oczom na terminalu bloomberga pokazała się na funcie pionowa kreska w środku nocy. Tajemnicze zlecenie wywołało bowiem minipanikę na funcie i w ułamku sekundy ta nobliwa waluta zarwała się dzięki komputerowemu handlowi o spore kilka procent, co w świecie poważnych walut oznacza coś jakby zapowiedź końca świata. Wprawdzie po kilku minutach funt odreagował panikę, ale już nie powrócił do stanu z dnia poprzedniego. Tajemnicę nocnej paniki poznaliśmy po kilku dniach, bo nic na tym świecie wikileaks długo w tajemnicy ostać się nie może – i okazało się, że strach o funta wypłynął z wejścia Teresy May do głównego starcia z brukselskim smokiem.

Zaprezentowała ona wstępne oczekiwania W. Bytanii dotyczące brexitu, na co oficjalna Bruksela ustami Makreli zawistowała jej najtwardsze z możliwych warunki: 20 mld euro alimentów rozwodowych, wyspy otwarte dla wewnątrzeuropejskiej migracji, a w razie braku elastyczności Londynu wobec dyktatu Brukseli zagroziła nawet zablokowaniem dostępu do europejskiego rynku usług, który stanowi przecie oczko w głowie i źródło zysków ogromnego sektora finansowego City. Wobec tak postawionych warunków całkiem realna stała się perspektywa utraty przez Londyn pozycji równorzędnego do Frankfurtu, alternatywnego centrum finansowego zjednoczonej Europy. Taką pozycję Londyn z wielką satysfakcją dla siebie w unijnej Europie zajmował, a obecnie postawiona ona została w efekcie brexitu pod znakiem zapytania. Nic zatem dziwnego, że dobrze poinformowani bankierzy poczuli zawczasu na funcie lęk. Nie tyle o upadek funta, ale o konieczność szybkiej przeprowadzki do innych biur. Zamiast Londynu i Dublina może wkrótce być na przykład Amsterdam, Bruksela, a najpewniej Nowy Jork…

Po tym pierwszym starciu ze smokiem relacje widomie oszołomionych jego uczestników przypominały sprawozdania jakby ze światów równoległych. Oto bliżej nam znany szef Rady Europejskiej Tusk, dyktujący ludom europejskim zalecenia berlińskiej królowej Makreli z poważną miną oświadczył, że pierwsze rozmowy z rządem May wskazują, iż brexitu może nie być. Tu jednoznacznie zdradził zarówno osobiste zadowolenie z celnie zadanego londyńskim bankierom ciosu {wyjście z Unii będzie tak kosztowne, że się przed brexitem cofną}, jak i całkiem dobitnie ukazał cel negocjacyjny administracji brukselskiej: pozostaje nim niewątpliwie wciąż przymuszenie Londynu do rezygnacji z brexitu, a jeśli to okaże się niemożliwe, to przykładne zadanie mu możliwie dotkliwych strat ekonomicznych tak, aby nie było więcej chętnych do ucieczki z eurokołchozu. Taka drastyczna prewencyjna pedagogika unijna, z perspektywy biurokracji unijnej całkiem logiczna i łatwo przewidywalna.

Na taką relację ze spotkania, w którym swoją pozycję przedstawiła Teresa May, zareagowała ona z jakiegoś świata równoległego, że brexit został postanowiony w referendum i nie ma do niego alternatywy. Absolutne wydawałoby się przeciwieństwo słów Tuska. Skoro zatem relacje skądinąd z pozoru poważnych ludzi z wydarzenia, w którym brali osobisty udział przed kilkoma zaledwie godzinami tak potrafią się różnić, to albo mamy do czynienia z tajemniczym przypadkiem spotkania w światach alternatywnych, albo… powyższe wytłumaczenie diametralnie odmiennych i wręcz agresywnie wrogich stanowisk negocjacyjnych jest prawidłowe. Trudno bowiem przypuszczać, iż stanowcza i używająca naprawdę precyzyjnego języka brytyjska premier, dotychczas starannie zresztą unikająca spekulacji na temat brexitu właśnie dlatego, aby wykluczyć jakiekolwiek nieporozumienia, wyraziła w tej kluczowej kwestii niejasne, bądź niezrozumiałe stanowisko. A jednak Tusk twierdzi, że odwołanie brexitu jest możliwe. I tu niestety trzeba przyznać mu rację, gdyż wprawdzie nie ma się to nijak do treści odbytych rozmów, to i owszem, teoretycznie i formalnie jak najbardziej, bowiem traktat Nicejski przewiduje, że ew. jego rozwiązanie następuje na wniosek rządu zainteresowanego kraju {par. 50}, po którego złożeniu negocjacje o wyjściu muszą zakończyć się w terminie 24 miesięcy. I tyle – wniosku rząd May jeszcze nie złożył, pozostaje zatem pełnoprawnym członkiem-sygnatariuszem traktatu Nicejskiego. I teoretycznie może nim nadal pozostać, bo nikt go do składania oświadczenia par. 50 nie zmusza…


Kibuc czyli gułag narodów

Przypomnijmy, że tuż po ogłoszeniu negatywnych dla Brukseli wyników brytyjskiego referendum zażądano natychmiastowego zgłoszenia przez rząd brytyjski art. 50 traktatu Nicejskiego, czyli rozpoczęcia formalnego procesu wyjścia z Unii, ograniczającego ich okres do maksimum 24 miesięcy, czyli Bruksela zażądała najtwardszych możliwych warunków. Oficjele brukselscy tłumaczą to po cichu rzekomo oczywistą koniecznością „odstraszenia” potencjalnych naśladowców Brytanii, którym miałaby przyjść w przyszłości do głowy zbrodniomyśl o wyjściu z europejskiego kibucu szczęśliwości. Niestety nawet pobieżna analiza takiego rozumowania musi doprowadzać do absurdu, bowiem cóż to za dobrowolna kraina dostatku i szczęśliwości, członków, a raczej chyba sądząc po ostatnich wstępnych negocjacjach o wyjściu rodem z klasycznego absurdu - pacjentów której trzeba koniecznie utrzymywać w ryzach posłuszeństwa pod groźbą wielkich kar finansowych i innych? Toż to prawdziwy Archipelag Gułag ten eurokołchoz, tylko trochę zamaskowany, ale jak przyjdzie co do czego, gdy ktoś z „dobrowolnych” członków zechce zerwać w sposób cywilizowany kontrakt nicejski, to zaraz wychodzi z zamaskowanej budki strażniczej z drutem kolczastym Prusak w pickelhaubie i wrzeszczy: Halt, Papiere! Verboten!

Ponadto skoro trzeba odstraszać przed rozważaniem przez inne kraje wyjścia z Unii, to znaczy, że nie tylko na straży mamy Fritza w pickelhaubie, budkę strażniczą i drut kolczasty, ale jeszcze z absolutną wręcz pewnością eurokratura przy okazji brexitu potwierdziła nam to, co już i tak wiemy, ale warto powtórzyć ze świętego, brukselskiego źródła: „inne” kraje także rozważają pójście w ślady Brytanii i rozpisanie referendów w sprawie niepodległości od eurokołchozu. I tym samym potwierdzają się „niepotwierdzone pogłoski”, że pacjenci eurokołchozu naprawdę są zakładnikami i że przemyśliwują nad opuszczeniem zakładu poprawczego, przebranego za dobrowolny związek wolnego handlu i wszelkich innych wolności. Inaczej wytłumaczyć logicznie stanowiska Brukseli wobec widma brexitu się nie da.

A skoro już takie ciekawostki logicznych wygibasów spadają na poddanych z samego Olimpu brukselskiego, to jednoznacznie oznaczać musi stan najwyższej paniki, a to nieomylny znak końca imperium. Więcej dowodów doprawdy nie potrzeba, kiedy sama eurokratura potwierdza, że pacjentów dobrowolnego domu wariatów musi utrzymywać na siłę i przeciwdziałać ucieczkom przez przykładne, publiczne karanie uciekinierów. Gdyby to całe Schengen, otwarte granice, wolny handel, miały być naprawdę, to przecie nie byłby potrzebny Fritz w pickelhaubie i zasieki. Przypomnijmy: nie przy wejściu do Unii, bo tu milionowe hordy muzułmańskie z południa wlewają się bez żadnych przeszkód nieprzerwanym potokiem, a opiekuńcza Makrela zaraz nazywa ich „uchodźcami” i daje im socjal większy od minimalnego wynagrodzenia. Problem pojawił się otóż przy wyjściu. Hotel California w wersji czystej. We are programmed to receive. You can check out any time you like, but you can never leave…






Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 43/16


© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut