Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Najlepszy kumpel Wildersa

-



Gdy piszę niniejsze otwarto już wyborcze lokale w Holandii i można powiedzieć, że na dobre rozpoczęły się pamiętne idy marcowe a.D. 2017. Dlaczego pamiętne – łatwo odgadnąć po przemyśleniu ostatnich zapowiedzi z SS, układających się w spójny, aczkolwiek wcale nie harmonijny obraz. Sprowadza się on w skrócie do tego, że – czy to dziełem przypadku, czy rozmyślnie – po obu stronach Atlantyku zapewne przestawione zostaną kolejne istotne zwrotnice w świecie polityki i gospodarki. Wybory holenderskie wprawdzie nie muszą oznaczać Nexitu, ale już bardzo niebezpiecznie zaznaczą jego realne ryzyko, bowiem zgodnie z prognozami antyimigracyjny enfant terrible holenderskiej polityki Geert Wilders, co wymawia się z niemiecka, a nie z angielska, niemniej realizuje najdziksze lęki {wild dreams} europoprawniaków i wygląda na to, że jego partia Wolności, bliźniaczo pokrewna austriackiej FPO, sformuje największy klub w nowym parlamencie. Da to partii Wildersa realną szansę sformowania koalicyjnego rządu. Jeśli tak się stanie, to jeden z koronnych fundamentów oryginalnej Unii nieodwołalnie postawi tamę dalszej niekontrolowanej migracji, budowie niemieckiej federacji unijnej, czyli IV Rzeszy i wielu innym światłym ideom postępu europejskiej lewicy.

Łatwo odgadnąć, że funkcjonariusze mediów i służb specjalnych, zelektryzowani ni to płaczliwym, ni to strachliwym wyznaniem holenderskiego premiera Rutte, że zwycięstwo Wildersa jest „jak najbardziej możliwe”, pracują na swoich odcinkach w nadgodzinach, pomni niedawnych zawirowań w Austrii oraz obecnych zmagań tytanów wokół brexitu. Na tym froncie ostatnie przeszkody, rzucone – cóż za ironia – pod nogi wstecznikom, rebeliantom i separatystom brytyjskim, wyrywającym się w ostatnim momencie przed egzekucją z eurokołchozu, przez konserwatywnych lordów, wpisujących zaporowe „gwarancje” do ustawy brexitowej, izba gmin odrzuciła bez trudu i z widomym niesmakiem. Tym samym ostatnie nadzieje obozu europejskiej lewicy i postępu, bohatersko wspierane przez sąd najwyższy i lordów, nie baczących już na żadne pozory i z kurczową desperacją tonącego chwytających się ostatniej słomki, czy tam brzytwy, znikają niczym sen złoty i premier May zgłosi zgodnie z planem w brukselskiej radzie starszych par. 50 traktatu 31 marca.

Jeszcze tytanicznym wysiłkiem bezpieczniackie zastępy wierne idei eurokołchozu zdołały przeprowadzić rękoma szkockich nacjonalistów pod wodzą Nikoli Sturgeon ideę referendum, w którym wzburzony lud szkocki wypowie się – taką mają nadzieję – za pozostaniem w Unii, pomimo wyjścia z niej Zjednoczonej Wspólnoty. Łatwo pojąć konstytucjonalistom, że jest to z gruntu niemożliwe – i właśnie na tym polega istota tego pomysłu, porównywalnego z klasycznym szantażem matki z dzieckiem: możecie wyjść, ale… dziecko nie wytrzyma trudów podróży. Że zaangażowano w ten spisek ostatnie polityczne rezerwy pod szyldem „nacjonalistów”, od zarania kontrolowanych przez bezpiekę, widać tymczasem jak na dłoni, zresztą wystarczy spojrzeć na synchronizację działań. Równolegle z przedstawieniem szkockiej Sturgeon w północnej Irlandii tamtejsza rebeliancka Sinn Fein ogłosiła dokładnie tę samą ideę referendum. W jego wyniku Irlandia płn. miałaby po brexicie zostać połączona z macierzystą Irlandią już na stałe – i naturalnie bezpiecznie pozostać w UE. Że obydwa te pomysły skutecznie mogą pokrzyżować wyjście Brytanii z Unii jest raczej oczywiste, ale o wiele mniej oczywiste jest, na czym poza agenturą opierają swe rachuby organizatorzy tych inicjatyw, gdyż organicznego poparcia dla nich szukać dosłownie ze świecą.

Desperację, zdradzającą ukrytych przez dekady mocodawców, już przecie zobaczyliśmy choćby u wzorcowo wydawałoby się nieprzeniknionych lordów. Niby flegma, niby klasa, niby konserwatywni, a tu nagle upadają wszelkie przesądy – i gorączkowo rzucają się na ostatnie prawne wykręty, w dodatku po co? Żeby ostatecznie i nieodwołalnie zademonstrować światu, że pielęgnowany starannie mit o brytyjskiej arystokracji jest całkowitym humbugiem, gdyż to właśnie ona in gremio, wraz z członkami brytyjskiej korony stoi za lewicowym konstruktem Unii Europejskiej. Wypucowanym zresztą na glanc w klubie Bilderberga, założonym – cóż za dziwny zbieg okoliczności – przez utytułowanych przedstawicieli rodów królewskich Brytanii, Holandii i Belgii w hotelu o tej nazwie w holenderskim kurorcie. Już choćby ten zbieg tłumaczy, czemu obecne wybory w Holandii w świetle brexitu nie mogą przypominać żadnych poprzednich i dlaczego z całą pewnością funkcjonariusze mają pełne ręce roboty. Oto walka o Unię wkroczyła chyba w decydującą fazę, skoro przeniosła się do samej jej kołyski. Tam siedzą sponsorzy i organizatorzy po prostu.

Z łatwością przypomnimy sobie, jakie kłopoty mieli funkcjonariusze z mało wydawałoby się istotnymi wyborami prezydenckimi w mało wydawałoby się znaczącej Austrii, gdzie kandydat FPO Norbert Hofer miał realne szanse na wygraną. Hofer, następca pamiętnego Jorga Haidera, z przyczyny którego postępowy PE równie postępowej UE chciał wykluczyć Austrię z unijnych obrad. Nic dziwnego, że nowe audi Haidera musiało rozbić się na boston brakes na autostradzie… Dziś czasy jak widać całkiem się odmieniły, gdyż pomimo całego jazgotu o „renesansie faszyzmu” ludy Europy patrzą na podejrzanych „faszystów” już innym okiem – i bez skrępowania wybierają ich do władz. Wprawdzie powtórzone i poprawione wybory w Austrii po pierwszym, ordynarnie spartaczonym podejściu, na fałszerstwa którego dowody widniały nawet na witrynie centralnej komisji wyborczej, postawiły tymczasem tamę pochodowi „faszyzmu” i wygrał kandydat poprawny, słowem – znów zwyciężyła demokracja, ale utrzymać jej owoce jest coraz trudniej, a co ukazuje zdumionemu ludowi choćby przykład gorączki nienawykłych do niej lordów. A to moim zdaniem zaledwie symptomy wstępne kolejnych, nieuniknionych pęknięć w tak solidnej z pozoru konstrukcji eurokołchozu.

Realizuje się oto pod nieubłaganym naporem ludowego sprzeciwu oczekiwana rekonstrukcja, czy też destrukcja Unii. Ludowego, czyli populistycznego, w tym akurat propaganda ma rację, bowiem zarówno Hofer, Wilders, jak Lepen są politykami populistycznymi, co w niczym nie umniejsza ich praktycznego znaczenia, wręcz przeciwnie. Wilders zatem w te idy marcowe wydaje się po tej stronie Atlantyku najgorszym koszmarem eurokratury, gdyż nie tylko pragnie wyrzucić ze swej ojczyzny muzułmańskich nachodźców, ubogacających ją swoimi workowatymi szmatami, kebabem na każdym rogu oraz co najważniejsze masowymi gwałtami białych kobiet, nie rozumiejących, że wedle szarijatu kobieta bez opieki {dorosłego mężczyzny} i co więcej bez obowiązkowej workowatej szmaty na grzbiecie i głowie jest pełnoprawnym obiektem napaści seksualnej, gdyż wedle jego definicji jest osobą „lekkich obyczajów”. Może cię ta egzotyczna definicja prawna oburzać, albo zaskakiwać, niemniej jest prawdziwa i co ważniejsze praktykowana u naszych kolonizatorów z południa. Wprawdzie papa rozrywkowy Franek zapomina o takich drobnych cywilizacyjnych różnicach wspomnieć w swoich adhortacjach o przyjmowaniu uchodźców, ale – przynajmniej moim skromnym zdaniem – zasługują one chyba na uwzględnienie w charakterze powszechnie stosowanej na wciąż naszych nominalnie ulicach, wcale nie nowej, bo pochodzącej z V w. normy prawnej.

Zderzenie cywilizacji

Prawo to jeden z fundamentów cywilizacji przypomnę, a skoro zachodzą masowe wątpliwości co do jego stosowania, to nie może być inaczej: dokonuje się oto wojna cywilizacyjna, a porządek jednej zastępuje inny. W takiej sytuacji łatwo o nieporozumienia, zatem tym bardziej warto się rozeznać, zwłaszcza że idzie o przetrwanie cywilizacji, czyli… narodów na niej ufundowanych. No bo skoro zmieniają nam cywilizację, to z konieczności i narody, ale to akurat możesz znaleźć w piśmiennictwie Coudenhove-Kalergi sprzed niemal stu lat, zatem to stara sprawa i nie powinna nikogo zaskakiwać. A wszak zaskakuje cały kontynent…

Tak, tak – wystarczy poczytać, ale to nie koniec, gdyż z powodu samej liczby nachodźców lokalna policja w takiej Holandii, czy Szwecji przyznaje z rozbrajającą szczerością, że na co najmniej 1/3 terytorium północnej Europy już w praktyce obowiązuje szarijat, zwyczajowe prawo islamu. I sankcjonowane przez niego masowe gwałty, jak pokazały choćby wydarzenia w sylwestra sprzed dwu lat w Kolonii. Skazanych w nich można policzyć na palcach jednej ręki, w dodatku na kary symboliczne. To chyba dostateczny dowód, że rodzime prawo tubylców faktycznie zastąpił już szarijat? Lokalsi w końcu chyba zaczynają te wydarzenia i ich skutki łączyć z przyczynami – i masowo popierają Wildersów, bowiem „pochód faszyzmu”, z najczarniejszymi koszmarami europoprawniaków jest dziś łatwo zauważalnym faktem. Niekończący się pochód: Trump, Lepen, Wilders, Petry, Hofer… i tuziny, tabuny innych. Jasne, że w takich warunkach Wilders musi wybory w Holandii wygrać, bowiem nie ma {jeszcze} takiej siły i takiej liczby bezpieczniaków, potrafiących sfałszować ¾ głosów.

Powyższe nie oznacza wcale końca świata, ani nawet końca Unii Europejskiej, co najwyżej początek końca, ale i z tym za bardzo bym się nie spieszył, gdyż może to być zaledwie koniec jej początku – i powróci ona z marksistowskich mrzonek o IV Rzeszy wszystkich tubylczych ludów, zjednoczonych pod jednym sztandarem dwunastu plemion, do idei konfederacji narodów. Nie pytaj mnie, jaki będzie ostateczny wynik tych zmagań, bowiem nikt jeszcze tego nie wie. Dziś tak naprawdę rozlega się na poważnie pierwszy gwizdek wieloetapowego meczu. Ma on wielkie znaczenie nie z powodu charyzmy Wildersa, ani znaczenia Holandii, ani nawet strategicznego zagrożenia, jakie stawiają przed parlamentaryzmem partie w rodzaju holenderskiej Wolności czy FN we Francji, albo AfD w Niemczech. To są sprawy drugorzędne, z którymi parlamentaryzm może sobie poradzić, ale sądzę że tym razem mamy do czynienia z zagadnieniem o wiele głębszym, które musi obecną jego formę do gruntu przeorać, wraz z całą konstrukcją Unii. O to w tym wielkim trendzie chodzi – i stąd widome zmiany w centrum Unii i eurolandu, na domowym podwórku inspiratorów wielkiego eksperymentu, mają tak poważne znaczenie. Podobnie jak i w pamiętnym roku 1933, gdy po wielce spektakularnym pożarze Reichstagu demokratyczną większością głosów i zgodnie z obowiązującym prawem nadano Hitlerowi uprawnienia dyktatorskie.

Oczywiście nie twierdzę, że Wilders jest, albo nawet może być kontynuatorem idei hitlerowskich, przeciwnie: sądzę, że jest szczerym liberalnym demokratą, dbającym o swą ojczyznę, stąd i rodowód partii wolnościowej, podobny do setek innych na świecie. Ważne jest dla mnie to, że w pewien ironiczny sposób marksistowscy ideolodzy Unii, a wśród nich wiodącą figurą jest nikt inny jak Merkel, mają rację bojąc się „pochodu faszyzmu”. Wilders i jego ideowi koledzy otóż są w miarę dokładną powtórką nacjonalistycznych idei sprzed 80 lat, o ile okroić je ze zbędnego balastu socjalizmu. Streszczają się one otóż do ochrony państwa narodowego, w sprzeciwie wobec zagrażającego samym fundamentom jego istnienia internacjonalizmu. Projekt federacji UE pod niemieckim przewodem ewidentnie stanowi jaskrawy, skrajny wręcz przykład wojującego internacjonalizmu. O ile wziąć sprawy poważnie i szczerze, trudno otóż dojść do innego wniosku, niż ten że wbrew przytłaczającej propagandzie wojny ideologicznej, pierwotny, fundamentalny i egzystencjalny kryzys Unii polega na konieczności rozstrzygnięcia dylematu: państwo narodowe czy federacja, internacjonalizm czy nacjonalizm? Wszystkie pozostałe spory w ramach Unii są dziś wtórne – i z tego właśnie powodu taki natężony bój toczy się obecnie na ulicach naszych miast, idzie bowiem o rozstrzygnięcie przyszłości, jaka ona będzie: wciąż narodowa, czy też już jak chcieli komuniści internacjonalistyczna? Czyż może dziwić dziś obecność wśród ojców założycieli dzisiejszej Unii szczerych komunistów? Przecież oni zawsze pragnęli internacjonalizmu, czyli nowej unii narodów, już bez nich samych, w nowej formie.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 11/17



© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut