Ostatnio wspominałam
Wam, że zaczynam projekt o roboczej nazwie "Projekt Życie"
(opcjonalnie "Życiowa Partyzantka", "Wielka
Prowizorka"). Projekt, wraz z samcem, zaczęliśmy pełną parą
wprowadzać w życie po wielkich bólach, oczekiwaniach i walce z
przeszkodami. Wypadałoby przybliżyć na czym ten nasz projekt
polega, bo podejrzewam, że będzie o nim dużo.
Mnie i Samca
połączyło wiele rzeczy: miłość do natury, fascynacja dziczą,
próby wykorzystania na własny użytek dzikich roślin, ale też
poczucie, że z tego chorego świata trzeba spieprzać czym prędzej.
Jednak dopiero razem udało nam się wypracować jakiś plan
działania, jakieś pomysły na życie, potrzeby i marzenia. Z tego
wspólnego myślenia w końcu urodziło się działanie. Działanie
to jest bardzo proste: maksymalne uniezależnienie się od
WSZYSTKIEGO (sklepy, apteki, lekarze, ubezpieczenia, podatki, legalna
praca) i zmtinimalizowanie kosztów życia. Oznacza to ciężką orkę
i fizyczną i psychiczną, ale nasza wizja powoli nabiera kształtu i
testujemy, czy się tak da.
Ale od początku:
jak zminimalizować koszty życia? Najpierw należy zastanowić się,
na co przeznacza się najwięcej funduszy. U przeciętnego człowieka
w strefę wydatków wchodzą opłaty wszelakie (prąd, gaz, woda,
opał, internet, telefon, itp.), składki ZUS i inne badziewie,
jedzenie, kosmetyki, leki, ubrania, chemia gospodarcza, ale też
przyjemnostki: dekoracje do domu, gadżety, reklamowane "cuda"
i miliony "niezbędnych" pierdół, w tym nałogi.
Omijanie podatków i
opłat wszelakich to kwestie bardziej skomplikowane, dlatego też
zacznę od rzeczy prostszych.
1.
Ubrania
– sprawa jest banalna. Second handy i internety. Ostatni raz w
normalnym skepie z ubraniami byłam... hm, nie pamiętam kiedy. Od
jakichś dwóch lat stanowczą większość ubrań kupuję w
"lumpach" i jestem bardzo zadowolona, zwłaszcza, że w
sieciówkach ceny wciąż rosną, a jakość materiałów wciąż
spada. Nową kupuję tylko bieliznę i buty, przy czym na buty nie
szczędzę grosza. Dzięki temu ostatnie buty, nie licząc sezonowych
tenisówek czy trampek, kupiłam również ze dwa lata temu. Warto
się rozglądać: większość moich podkoszulek pochodzi z Lidla,
tak samo jak jeansy mojego Samca. Koszulki dla niego kupujemy na
Allegro. Firma Fruit of tle Loom robi genialnej jakości bawełniane
t-shirty (7 zł za sztukę, duża gramatura), ale też dresy i bluzy.
Dlatego też wejście do sieciówki i kupno koszulki z poliestru,
nawet i z bawełny, za 40 zł to dla mnie kosmos.
2.
Kosmetyki
– tu mnie już troszkę znacie. Co tylko się da, staram się robić
sama. Jestem w stanie wytworzyć mydła, dezodoranty, balsamy, kremy,
maseczki, pastę do zębów, szampony, peelingi, toniki, perfumy. Z
kosmetykami do makijażu też dałabym radę, ale to zbędny zbytek,
bo maluję się tylko od święta i do tego celu zużywam to, co
jeszcze mam z "poprzedniego życia". Jednak przyznaję bez
bicia: wciąż używam kupnych szamponów do włosów i pasty do
zębów bez fluoru. Domowa pasta na bazie mydła jest dla mnie
zwyczajnie ohydna, a "eko" mycie włosów zbyt
czasochłonne, bo operacje z jajkiem czy piętnastominutowe
szorowanie czupryny szamponem z orzechów piorących mnie męczy,
zwłaszcza, że muszę robić to co drugi dzień. Jednak staram się
z tych sposobów korzystać, kiedy tylko mam więcej czasu (obecnie
jestem z czasem na minusie, pierwszy raz w życiu). Lenistwo jednak
ma swoje pozytywy: nie chce mi się robić regularnie kremów do
twarzy, dlatego używam tylko oleju migdałowego – tanio i prosto.
W ogóle, w codziennej pielęgnacji, oprócz rzeczonego szamponu,
pasty i oleju migdałowego, używam tylko mydła, balsamu do ciała i
smarowidła do rąk i ust (w tej kwestii najlepiej sprawdza się u
mnie wazelina i... smalec). Jak wyglądają koszta? Na takie domowe
kosmetyki (i chemię gospodarczą), wydaję jakieś 200-300 zł raz
na pół roku. Kiedyś potrafiłam na kosmetyki wydawać po 200 zł
MIESIĘCZNIE. W moje obecne koszta wliczają się też olejki
eteryczne, które, jakby nie patrzeć, są bardziej przyjemnością
niż potrzebą.
3.
Chemia
gospodarcza – ocet jest moim najlepszym przyjacielem. Octem da się
umyć wszystko: naczynia, blaty kuchenne, armaturę łazienkową,
piekarnik, okna, lustra, podłogę. Jeśli ocet nie daje rady, jest
też soda, mydło i boraks. Z tych składników da się zrobić i
proszek do prania i "tabletki" do zmywarki. Znów przyznaję
bez bicia, że używam kupnego płynu do naczyń, znów wynika to z
lenistwa. Domowe specyfiki się nie pienią i wymagają większej
ilości czasu. Moja domowa partyzantka teraz mi na to nie pozwala.
Jednak i w kwestii szaponu i w kwestii płynu do naczyń, planuję
przejść w końcu, w sprzyjających okolicznościach na wersję
samoróbną.
4.
Leki –
to już jest troszkę wyższa szkoła jazdy. Ja polegam na ziołach,
ale faktem jest, że jestem po prostu zdrowym człowiekiem. Nie
walczę z żadnymi przewlekłymi chorobami, mało co mi szkodzi,
jedyne, co mnie łapie to okazjonalne przeziębienia (ciekawa rzecz:
dr Różański pisze, że przeziębienia nieleczone i leczone
farmakologicznie trwają 10-14 dni. Ziołami da się je skrócić do
pięciu. Przetestowałam. Działa.). Mam swoje ulubione ziółka i
specyfiki, takie jak glistnik jaskółcze ziele czy piołun, ale to
jednak wymaga wiedzy i pewności. To, co jednemu pomoże, innemu może
zaszkodzić. Dlatego też raczej wystrzegam się pomagania innym
ludziom w kwestii zdrowia, chyba, że jestem pewna działania danej
roślinki (a raczej jej nieszkodliwości). Jedynym wydatkiem w
kwestii specyfików ziołowych może byś spirytus, ale niech
pierwszy rzuci kamień ten, kto nie bawił się w domową, garnkową
destylację :)
5.
Jedzenie
– tu sprawa jest prosta: kawałek ziemi. Dopiero w tym roku
dorobiliśmy się własnego kawałeczka, na którym zasuwam teraz bez
wytchnienia po to, żeby nie musieć kupować. Po pierwsze, jest to
oszczędne, po drugie, własne warzywa po wielokroć jakością
przewyższają te kupne, tu nie ma o czym dyskutować. Wkładam
mnóstwo wysiłku w planowanie i różnorodność, żeby możliwie
jak najbardziej ograniczyć kupowanie w sklepach. W kwestii mięsa
planujemy mieć własne kury i króliki, łowić ryby i dogadać się
z jakimś w miarę eko rolnikiem, żeby mieć dostęp do taniej i
dobrej wołowiny i wieprzowiny. Nie zapominajmy też, że lasy pełne
są zdrowo wybieganych sarenek i dziczków :)
6.
Wystrój
otoczenia i ogólne wyposażenie domu – co się da, chcę robić
ręcznie. Wyplatanie z wikliny (na razie tylko papierowej) czy
haftowanie, nie jest mi obce. Dużo czasu poświęcam na szperanie w
internecie, na zbieranie pomysłów: co można zrobić tanio, samemu
i z rzeczy dostępnych pod ręką. Meble do domu też da się zrobić
samemu. A jeśli nie, są inne sposoby: giełdy staroci, komisy,
ogłoszenia w internecie. A ja bardzo lubię rzeczy używane, bo one
mają duszę. Tu ważny jest też jeszcze jeden aspekt: jakość
materiału. Ja się wystrzegam plastiku, bo to syf i szybko się
niszczy. Konewkę mam metalową, doniczek będę szukać
ceramicznych, marzy mi się lepienie samemu z gliny. To są pierdoły,
ale warto czasem pomyśleć i poszukać, żeby zdobyć rzecz, która
wytrzyma dłużej. Zwykle wiąże się to z wyższą ceną, ale
"biednych ludzi nie stać na tanie rzeczy". Jeśli w
pewnych aspektach życia się oszczędza, to spokojnie można
pozwolić sobie na to, aby rzeczy potrzebne były dobre, zdrowe i
wytrzymałe.
No dobra, to były
rzeczy poboczne. To znaczy, jeśli zbierze się je do kupy, robią
się całkiem dużą i znaczącą sprawą. Teraz jednak przejdę do
spraw bardziej istotnych, pokażę wam, w jaki sposób my pozbyliśmy
się problemu większości młodych ludzi, czyli życia na kredyt.
Sporo ludzi,
niezależnie od wieku, pragnie posiadać własny dom z ogrodem.
Większość w tym celu bierze kredyt właśnie. Za kredyt kupuje
sobie ziemię, buduje sobie swoje gniazdko, rzadko będąc świadomym,
że póki kredyt jest, to nie jest się właścicielem swojej
własności (jakkolwiek to brzmi). Na świecie już nie raz pieniądz
upadał i dewaluował się, dlatego dziwi mnie, że ludzie lekką
ręką zapożyczają się za 30 lat, myśląc naiwnie że przez ten
czas zupełnie nic się nie zmieni, że będą sobie przez te 30 lat
pracować w swojej bezpiecznej pracy, dokładnie za takie pieniądze
jak teraz, które też będą mieć taką samą jak teraz wartość.
Jest to dość zgubne podejście, dlatego warto się trochę
przewartościować.
Po pierwsze,
kompletnie nie rozumiem budowy domu o powierzchni 200 metrów
kwadratowych, gdzie każdy siedzi w swoim pokoju i członkowie
rodziny w ogóle się nie widują. Taki kolos nie dość, że w
trakcie budowy i wykończenia pożera grubą kasę, to jeszcze
utrzymanie go kosztuje krocie. A przecież ludzie w miastach żyją w
niewielkich mieszkaniach, gdzie właściwie niczego im nie brakuje.
Można żyć na mniejszej powierzchni? Można. To dość istotna jest
ogólnie zmiana podejścia. Mnie już jakiś czas w głowie uroiło
się, że dom powinien stanowić miejsce do spania i schronienie
przed złymi warunkami atmosferycznymi. Tylko. Większość życia
jednak powinno się spędzać na świeżym powietrzu. Tej wiosny w
końcu udało mi się wprowadzić to w życie (albo bardziej: warunki
mnie przymusiły) i jestem z tego powodu niezmiernie uradowana (5 kg
mniej w tydzień bez większego wysiłku – każda kobieta to
pokocha).
Po drugie, fajnie
byłoby uniknąć marnowania czasu i kosztów na rzeczy takie, jak
pozwolenia na budowę, zgłaszanie wszystkiego w każdej możliwej
instytucji, pokorne proszenie urzędników o łaskawe pozwolenie na
zrobienie ze SWOJĄ ziemią tego, co się chce. I tu pojawia się
bardzo fajna opcja: całoroczne domki bez zezwolenia. Mają one swoje
ograniczenia – wysokość nie może przekraczać 5 m i może on
zajmować powierzchnię 35 metrów kwadratowych. Jednak jeśli już
człowiek przestawi się na bardziej "podwórkowy" tryb
życia, taka powierzchnia spokojnie wystarcza. Piętrowy domek o
łącznej powierzchni 50-70 m kw to już całkiem sporo powierzchni
mieszkalnej. Jasne, przydałaby się jeszcze jakaś piwniczka, może
ziemianka, ale to wszystko jest do zaplanowania. Zalety? Przede
wszystkim, taki domek można postawić praktycznie WSZĘDZIE. Nie
trzeba być posiadaczem zdecydowanie przewartościowanej działki
budowlanej. Można rozejrzeć się za o wiele tańszą działką
rekreacyjną, często w bardzo malowniczych miejscach, albo... stać
się szczęśliwym posiadaczem ogródka działkowego (lub dwóch) w
ROD. Mieszkanie na działkach to proceder dość pospolity i przy tym
bardzo tani: roczna opłata to jakieś 0,40 zł od metra
kwadratowego. Wszystkich zlęknionych uspokajam: regulamin RODu mówi,
że za mieszkanie na działkach uważa się wykonywanie podstawowych
czynności życiowych. Jest to termin tak luźny i niezobowiązujący,
że właściwie nie da się tego w żaden sposób udowodnić. Często
nawet ci "uczciwsi" działkowicze zamieszkują swoje
działki w okresie letnim. Spokojnie można to jednak robić przez
cały rok.
Kolejna zaleta: mały
domek = mało materiałów = niskie koszta budowy. Ja, jako dzikus,
oczywiście mam na myśli domek drewniany. Przy budowie takiego
cudeńka opcji mamy kilka. Możemy kupić gotowca, opłacić ekipę i
w kilka dni postawią nam gotową, zdatną do mieszkania chatkę,
możemy kupić gotowca i złożyć go samemu, o ile dysponujemy
czasem, robotnym szwagrem i jakimiś umiejętnościami. Możemy też
posiadać brata, który zrobi sensowny projekt, zamówić materiał
na wymiar i grzebać się samemu – opcja najbardziej czasochłonna,
ale też najtańsza. Jeszcze inna sprawa jest taka, że malutki domek
bardzo łatwo jest ogrzać (a to jest ogromna oszczędność – do
tej pory mieszkałam w o wiele zbyt dużym domu w dwie rodziny. Koszt
opału na zimę jest kolosalny. Nie polecam.), bardzo łatwo jest go
też utrzymać w czystości i ogólnej sprawności. Przy sprytnym
zagospodarowaniu przestrzeni, zmieści się w nim wszystko, co
potrzebne, chociaż tutaj warto nastawić się na minimalizm w
posiadaniu rzeczy.
Jeśli
mamy być niezależni, to oczywistym jest, że prąd będziemy mieć
z paneli słonecznych i opcjonalnie wiatraka, wodę z własnej studni
a do ogrzewania kominek.
I, ogólnie rzecz
biorąc, taki jest nasz plan. Mamy kawałeczek ziemi o powierzchni
650 metrów kwadratowych, która koszttuje nas 300 zł rocznie i
będziemy budować na niej drewniany domek bez zezwolenia. Ziemia,
oczywiście, zagospodarowana będzie pod warzywa, owoce i zioła, co
już powoli realizujemy.
Jest jednak jedno
"ale". Trafiła nam się ziemia na terenie dość
podmokłym, betoniarka, która miała nam wylać fundamenty zakopała
się po drodze i ogólnie robota w kwestii budowy domu stoi, a ziemię
trzeba ruszyć i na miejscu trzeba być. Dodatkowo, dopiero jesienią
będziemy dysponować wystarczającymi funduszami do budowy domu, a
do tego czasu trzeba działać. Stąd też nasza wielka, życiowa
prowizorka. Do tej pory opowiedziałam Wam mniej więcej, jakie są
nasze plany, teraz opowiem Wam, jak wygląda nasze obecne życie w
oczekiwaniu na budowę domu.
Postanowiliśmy
zgodnie, że żeby ziemię dobrze zagospodarować, trzeba koniecznie
być na miejscu. Potrzebowaliśmy więc jakiegoś tymczasowego lokum.
Dosłownie z nieba spadł nam bardzo fajny barak. Przerobiony ze
starego kontenera, ma powierzchnię 6x2,5 m i tej samej wielkości
zadaszony taras. Jest to solidna stalowa konstrukcja, z zewnątrz
całkiem estetycznie obita plastikowymi, białymi panelami,
ocieplona cienkim styropianem. To cudeńko kosztowało nas tylko 2500
zł, jednak znów z powodu podmokłej ziemi i braku odpowiedniego
sprzętu w okolicy czekaliśmy aż miesiąc na jego wstawienie.
Jednakowoż, przeciwności bardzo hartują. Barak stoi na miejscu, od
jakichś dwóch tygodni kształtujemy naszą przestrzeń życiową,
aby była jak najbardziej praktyczna i zdatna do mieszkania. Pisząc
te słowa grzeję sie pod kołdrą, a Samiec zasuwa montując taras
:)
Warunki mieszkalne,
póki co, pozbawione są luksusów, jednak wystarczające, chociaż
podejrzewam, że mało kto jest w stanie zdecydować się na takie
życie. Obecnie w baraku mamy tylko łóżko, stół, małą lodówkę
i jednopalnikową kuchenkę turystyczną na gaz. Wodę pitną wozimy
w butelkach, naczynia myję w oczku wodnym, kąpiemy się i pranie
robimy u rodziców Samca. Jednak, powiem szczerze, dookoła jest tyle
pracy, że nawet nie mamy czasu myśleć o tym, że czegokolwiek
mogłoby nam brakować. Naszym pierwszym zakupem do nowego lokum był
grill i to zupełnie wystarcza do zrobienia obiadu. Jesteśmy na
wiecznym biwaku :)
W
ciągu tych dwóch tygodni udało nam się zrobić instalację
elektryczną (dwa panele słoneczne za grosze – "leżaki
magazynowe", przetwornica, dwa akumulatory), postawić namiot
foliowy, gdzie szczęśliwie siedzi rozsada pomidorów, ziół,
kwiatów i warzyw dyniowatych (jednak przeklinam pogodę, bo pomidory
chyba całkiem mi wymazną), zagospodarować kawał ziemi pod zioła
i kwiaty. Warzywa siałam już w marcu, krzaczki owocowe też
posadziliśmy już wcześniej. Na razie są to tylko porzeczki,
agrest, borówki amerykańskie, ale też dereń i pigwowiec. Obłażę
też tereny dookoła w poszukiwaniu fajnych roślin. W ten sposób
stałam się szczęśliwą posiadaczką dąbrówki rozłogowej,
kuklika zwisłego, bluszczyku kurdybanka, konwalii majowych i gajowca
żółtego, a wokół oczka wodnego posadziłam żółte kosaćce,
miętę nadwodną, czyśćca błotnego i moją ukochaną wiązówkę
błotną.
Wracając do
warunków życiowych, pomału staramy się je ciągle poprawiać. Gdy
taras będzie już stabilnie stał, a ja będę mogła beztrosko
obdsadzać wszystko kwiatami i ziołami, Samiec użerać się będzie
z kopaniem studni, skonstruowaniem instalacji wodnej i zrobieniem
szamba. Koniecznie musimy też rozejrzeć się za podstawowymi
sprzętami domowymi: kuchenką, meblami, większą lodówką,
wyposażeniem do łazienki (tak, nawet w tak małym baraku zmieści
się w pełni funkcojnalna łazienka). Oczywiście, całe wyposażenie
postaramy się zdobyć używane.
Mam pełną
świadomość, że takie życie wydawać się może szaleństwem. Ba,
ja sama, jeszcze rok czy dwa lata temu, uznałabym to za szaleństwo.
Jednak nasze wspólne życie toczy się w taki sposób, że całe to
mieszkanie w baraku, w warunkach dość spartańskich, przyszło mi
bardzo łatwo i było wręcz czymś oczywistym i naturalnym. W końcu
jestem zupełnie na swoim, po raz pierwszy raz w życiu robię coś
wyłącznie dla siebie i swojej przyszłości. Robię to co chcę,
jak chcę i kiedy chcę. Kształtujemy nasze otoczenie zgodnie z
naszymi potrzebami i nikt nie wtrąca się w to, co robimy. Proszę
państwa, to jest wolność. Nigdy w życiu nie byłam tak
szczęśliwa, jak teraz. Nigdy nie miałam tyle zapału i chęci do
działania, nigdy codzienność nie sprawiała mi aż takiej
przyjemności i satysfakcji. Jedyną wadą sytuacji jest... pogoda.
Kiedy piszę te słowa, za oknem w najlepsze pada śnieg. Jednak i to
w końcu minie, a jutro będzie jeszcze piękniejsze jak dziś.
Dzielę się z Wami
tym wszystkim z jednego powodu: chciałabym, żebyście uwierzyli, że
MOŻNA. Że na przeszkodzie nie stoi zupełnie nic, poza własnymi
obawami i ograniczeniami. Wystarczy wyjść poza swoje zwyczajowe
ramy pojmowania świata i po prostu DZIAŁAĆ. Kiedy człowiek
przemyśli sobie swoje dotychczasowe życie, zaczyna zauważać
prawdę, dostrzega, co w życiu jest ważne, to wyrzeczenie się
wygód, wcale nie jest żadnym wyrzeczeniem. Staje się oczywistością
i przyjemnością. Kiedy widzi się, jak własnoręcznie uprawiania
ziemia rodzi wspaniałe plony, kiedy rośliny zaczynają rosnąć jak
na drożdżach, a ja sama mam świadomość, że zawdzięczam to
pracy własnych rąk, duma i satysfakcja jest niesamowita. Kiedy
uświadamiamy sobie, że robimy to wszystko na przekór, że żyjemy
po swojemu, buntujemy się przeciwko propagandzie i promowanemu
stylowi życia, czujemy, że możemy latać.
Barak jeszcze bez tarasu |
Zaadaptowana dąbrówka rozłogowa |
Prowizorka pełną parą. Docelowo będzie szklarnia. Koszt: wkręty i folia |
Zmarznięte pomidory |
Rozsada ziół i kwiatów |
Podmokły teren wymaga podniesionych zagonów. Będzie ich więcej. |
C.D.N.
Charlie, żona Plebana Z. (drosera-obovata.blogspot.com)