Go To Project Gutenberg

niedziela, 24 kwietnia 2016

Projekt Życie

- Słowem wstępu: jestem Charlie, kobieta Plebana Zenobiusza. Projekt Życie jest naszym wspólnym planem. Dzisiejszy tekst jest mojego autorstwa, z perspektywy kobiety, "ogarniaczki domowego ogniska". Możecie spodziewać się relacji z całego zdarzenia z perspektywy mężczyzny, czyli samego Plebana.
Ostatnio wspominałam Wam, że zaczynam projekt o roboczej nazwie "Projekt Życie" (opcjonalnie "Życiowa Partyzantka", "Wielka Prowizorka"). Projekt, wraz z samcem, zaczęliśmy pełną parą wprowadzać w życie po wielkich bólach, oczekiwaniach i walce z przeszkodami. Wypadałoby przybliżyć na czym ten nasz projekt polega, bo podejrzewam, że będzie o nim dużo.

Mnie i Samca połączyło wiele rzeczy: miłość do natury, fascynacja dziczą, próby wykorzystania na własny użytek dzikich roślin, ale też poczucie, że z tego chorego świata trzeba spieprzać czym prędzej. Jednak dopiero razem udało nam się wypracować jakiś plan działania, jakieś pomysły na życie, potrzeby i marzenia. Z tego wspólnego myślenia w końcu urodziło się działanie. Działanie to jest bardzo proste: maksymalne uniezależnienie się od WSZYSTKIEGO (sklepy, apteki, lekarze, ubezpieczenia, podatki, legalna praca) i zmtinimalizowanie kosztów życia. Oznacza to ciężką orkę i fizyczną i psychiczną, ale nasza wizja powoli nabiera kształtu i testujemy, czy się tak da.

Ale od początku: jak zminimalizować koszty życia? Najpierw należy zastanowić się, na co przeznacza się najwięcej funduszy. U przeciętnego człowieka w strefę wydatków wchodzą opłaty wszelakie (prąd, gaz, woda, opał, internet, telefon, itp.), składki ZUS i inne badziewie, jedzenie, kosmetyki, leki, ubrania, chemia gospodarcza, ale też przyjemnostki: dekoracje do domu, gadżety, reklamowane "cuda" i miliony "niezbędnych" pierdół, w tym nałogi. 

Omijanie podatków i opłat wszelakich to kwestie bardziej skomplikowane, dlatego też zacznę od rzeczy prostszych. 

1.      Ubrania – sprawa jest banalna. Second handy i internety. Ostatni raz w normalnym skepie z ubraniami byłam... hm, nie pamiętam kiedy. Od jakichś dwóch lat stanowczą większość ubrań kupuję w "lumpach" i jestem bardzo zadowolona, zwłaszcza, że w sieciówkach ceny wciąż rosną, a jakość materiałów wciąż spada. Nową kupuję tylko bieliznę i buty, przy czym na buty nie szczędzę grosza. Dzięki temu ostatnie buty, nie licząc sezonowych tenisówek czy trampek, kupiłam również ze dwa lata temu. Warto się rozglądać: większość moich podkoszulek pochodzi z Lidla, tak samo jak jeansy mojego Samca. Koszulki dla niego kupujemy na Allegro. Firma Fruit of tle Loom robi genialnej jakości bawełniane t-shirty (7 zł za sztukę, duża gramatura), ale też dresy i bluzy. Dlatego też wejście do sieciówki i kupno koszulki z poliestru, nawet i z bawełny, za 40 zł to dla mnie kosmos.

2.      Kosmetyki – tu mnie już troszkę znacie. Co tylko się da, staram się robić sama. Jestem w stanie wytworzyć mydła, dezodoranty, balsamy, kremy, maseczki, pastę do zębów, szampony, peelingi, toniki, perfumy. Z kosmetykami do makijażu też dałabym radę, ale to zbędny zbytek, bo maluję się tylko od święta i do tego celu zużywam to, co jeszcze mam z "poprzedniego życia". Jednak przyznaję bez bicia: wciąż używam kupnych szamponów do włosów i pasty do zębów bez fluoru. Domowa pasta na bazie mydła jest dla mnie zwyczajnie ohydna, a "eko" mycie włosów zbyt czasochłonne, bo operacje z jajkiem czy piętnastominutowe szorowanie czupryny szamponem z orzechów piorących mnie męczy, zwłaszcza, że muszę robić to co drugi dzień. Jednak staram się z tych sposobów korzystać, kiedy tylko mam więcej czasu (obecnie jestem z czasem na minusie, pierwszy raz w życiu). Lenistwo jednak ma swoje pozytywy: nie chce mi się robić regularnie kremów do twarzy, dlatego używam tylko oleju migdałowego – tanio i prosto. W ogóle, w codziennej pielęgnacji, oprócz rzeczonego szamponu, pasty i oleju migdałowego, używam tylko mydła, balsamu do ciała i smarowidła do rąk i ust (w tej kwestii najlepiej sprawdza się u mnie wazelina i... smalec). Jak wyglądają koszta? Na takie domowe kosmetyki (i chemię gospodarczą), wydaję jakieś 200-300 zł raz na pół roku. Kiedyś potrafiłam na kosmetyki wydawać po 200 zł MIESIĘCZNIE. W moje obecne koszta wliczają się też olejki eteryczne, które, jakby nie patrzeć, są bardziej przyjemnością niż potrzebą. 

3.      Chemia gospodarcza – ocet jest moim najlepszym przyjacielem. Octem da się umyć wszystko: naczynia, blaty kuchenne, armaturę łazienkową, piekarnik, okna, lustra, podłogę. Jeśli ocet nie daje rady, jest też soda, mydło i boraks. Z tych składników da się zrobić i proszek do prania i "tabletki" do zmywarki. Znów przyznaję bez bicia, że używam kupnego płynu do naczyń, znów wynika to z lenistwa. Domowe specyfiki się nie pienią i wymagają większej ilości czasu. Moja domowa partyzantka teraz mi na to nie pozwala. Jednak i w kwestii szaponu i w kwestii płynu do naczyń, planuję przejść w końcu, w sprzyjających okolicznościach na wersję samoróbną. 

4.      Leki – to już jest troszkę wyższa szkoła jazdy. Ja polegam na ziołach, ale faktem jest, że jestem po prostu zdrowym człowiekiem. Nie walczę z żadnymi przewlekłymi chorobami, mało co mi szkodzi, jedyne, co mnie łapie to okazjonalne przeziębienia (ciekawa rzecz: dr Różański pisze, że przeziębienia nieleczone i leczone farmakologicznie trwają 10-14 dni. Ziołami da się je skrócić do pięciu. Przetestowałam. Działa.). Mam swoje ulubione ziółka i specyfiki, takie jak glistnik jaskółcze ziele czy piołun, ale to jednak wymaga wiedzy i pewności. To, co jednemu pomoże, innemu może zaszkodzić. Dlatego też raczej wystrzegam się pomagania innym ludziom w kwestii zdrowia, chyba, że jestem pewna działania danej roślinki (a raczej jej nieszkodliwości). Jedynym wydatkiem w kwestii specyfików ziołowych może byś spirytus, ale niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie bawił się w domową, garnkową destylację :)

5.      Jedzenie – tu sprawa jest prosta: kawałek ziemi. Dopiero w tym roku dorobiliśmy się własnego kawałeczka, na którym zasuwam teraz bez wytchnienia po to, żeby nie musieć kupować. Po pierwsze, jest to oszczędne, po drugie, własne warzywa po wielokroć jakością przewyższają te kupne, tu nie ma o czym dyskutować. Wkładam mnóstwo wysiłku w planowanie i różnorodność, żeby możliwie jak najbardziej ograniczyć kupowanie w sklepach. W kwestii mięsa planujemy mieć własne kury i króliki, łowić ryby i dogadać się z jakimś w miarę eko rolnikiem, żeby mieć dostęp do taniej i dobrej wołowiny i wieprzowiny. Nie zapominajmy też, że lasy pełne są zdrowo wybieganych sarenek i dziczków :) 

6.      Wystrój otoczenia i ogólne wyposażenie domu – co się da, chcę robić ręcznie. Wyplatanie z wikliny (na razie tylko papierowej) czy haftowanie, nie jest mi obce. Dużo czasu poświęcam na szperanie w internecie, na zbieranie pomysłów: co można zrobić tanio, samemu i z rzeczy dostępnych pod ręką. Meble do domu też da się zrobić samemu. A jeśli nie, są inne sposoby: giełdy staroci, komisy, ogłoszenia w internecie. A ja bardzo lubię rzeczy używane, bo one mają duszę. Tu ważny jest też jeszcze jeden aspekt: jakość materiału. Ja się wystrzegam plastiku, bo to syf i szybko się niszczy. Konewkę mam metalową, doniczek będę szukać ceramicznych, marzy mi się lepienie samemu z gliny. To są pierdoły, ale warto czasem pomyśleć i poszukać, żeby zdobyć rzecz, która wytrzyma dłużej. Zwykle wiąże się to z wyższą ceną, ale "biednych ludzi nie stać na tanie rzeczy". Jeśli w pewnych aspektach życia się oszczędza, to spokojnie można pozwolić sobie na to, aby rzeczy potrzebne były dobre, zdrowe i wytrzymałe.

No dobra, to były rzeczy poboczne. To znaczy, jeśli zbierze się je do kupy, robią się całkiem dużą i znaczącą sprawą. Teraz jednak przejdę do spraw bardziej istotnych, pokażę wam, w jaki sposób my pozbyliśmy się problemu większości młodych ludzi, czyli życia na kredyt.

Sporo ludzi, niezależnie od wieku, pragnie posiadać własny dom z ogrodem. Większość w tym celu bierze kredyt właśnie. Za kredyt kupuje sobie ziemię, buduje sobie swoje gniazdko, rzadko będąc świadomym, że póki kredyt jest, to nie jest się właścicielem swojej własności (jakkolwiek to brzmi). Na świecie już nie raz pieniądz upadał i dewaluował się, dlatego dziwi mnie, że ludzie lekką ręką zapożyczają się za 30 lat, myśląc naiwnie że przez ten czas zupełnie nic się nie zmieni, że będą sobie przez te 30 lat pracować w swojej bezpiecznej pracy, dokładnie za takie pieniądze jak teraz, które też będą mieć taką samą jak teraz wartość. Jest to dość zgubne podejście, dlatego warto się trochę przewartościować. 

Po pierwsze, kompletnie nie rozumiem budowy domu o powierzchni 200 metrów kwadratowych, gdzie każdy siedzi w swoim pokoju i członkowie rodziny w ogóle się nie widują. Taki kolos nie dość, że w trakcie budowy i wykończenia pożera grubą kasę, to jeszcze utrzymanie go kosztuje krocie. A przecież ludzie w miastach żyją w niewielkich mieszkaniach, gdzie właściwie niczego im nie brakuje. Można żyć na mniejszej powierzchni? Można. To dość istotna jest ogólnie zmiana podejścia. Mnie już jakiś czas w głowie uroiło się, że dom powinien stanowić miejsce do spania i schronienie przed złymi warunkami atmosferycznymi. Tylko. Większość życia jednak powinno się spędzać na świeżym powietrzu. Tej wiosny w końcu udało mi się wprowadzić to w życie (albo bardziej: warunki mnie przymusiły) i jestem z tego powodu niezmiernie uradowana (5 kg mniej w tydzień bez większego wysiłku – każda kobieta to pokocha).

Po drugie, fajnie byłoby uniknąć marnowania czasu i kosztów na rzeczy takie, jak pozwolenia na budowę, zgłaszanie wszystkiego w każdej możliwej instytucji, pokorne proszenie urzędników o łaskawe pozwolenie na zrobienie ze SWOJĄ ziemią tego, co się chce. I tu pojawia się bardzo fajna opcja: całoroczne domki bez zezwolenia. Mają one swoje ograniczenia – wysokość nie może przekraczać 5 m i może on zajmować powierzchnię 35 metrów kwadratowych. Jednak jeśli już człowiek przestawi się na bardziej "podwórkowy" tryb życia, taka powierzchnia spokojnie wystarcza. Piętrowy domek o łącznej powierzchni 50-70 m kw to już całkiem sporo powierzchni mieszkalnej. Jasne, przydałaby się jeszcze jakaś piwniczka, może ziemianka, ale to wszystko jest do zaplanowania. Zalety? Przede wszystkim, taki domek można postawić praktycznie WSZĘDZIE. Nie trzeba być posiadaczem zdecydowanie przewartościowanej działki budowlanej. Można rozejrzeć się za o wiele tańszą działką rekreacyjną, często w bardzo malowniczych miejscach, albo... stać się szczęśliwym posiadaczem ogródka działkowego (lub dwóch) w ROD. Mieszkanie na działkach to proceder dość pospolity i przy tym bardzo tani: roczna opłata to jakieś 0,40 zł od metra kwadratowego. Wszystkich zlęknionych uspokajam: regulamin RODu mówi, że za mieszkanie na działkach uważa się wykonywanie podstawowych czynności życiowych. Jest to termin tak luźny i niezobowiązujący, że właściwie nie da się tego w żaden sposób udowodnić. Często nawet ci "uczciwsi" działkowicze zamieszkują swoje działki w okresie letnim. Spokojnie można to jednak robić przez cały rok. 

Kolejna zaleta: mały domek = mało materiałów = niskie koszta budowy. Ja, jako dzikus, oczywiście mam na myśli domek drewniany. Przy budowie takiego cudeńka opcji mamy kilka. Możemy kupić gotowca, opłacić ekipę i w kilka dni postawią nam gotową, zdatną do mieszkania chatkę, możemy kupić gotowca i złożyć go samemu, o ile dysponujemy czasem, robotnym szwagrem i jakimiś umiejętnościami. Możemy też posiadać brata, który zrobi sensowny projekt, zamówić materiał na wymiar i grzebać się samemu – opcja najbardziej czasochłonna, ale też najtańsza. Jeszcze inna sprawa jest taka, że malutki domek bardzo łatwo jest ogrzać (a to jest ogromna oszczędność – do tej pory mieszkałam w o wiele zbyt dużym domu w dwie rodziny. Koszt opału na zimę jest kolosalny. Nie polecam.), bardzo łatwo jest go też utrzymać w czystości i ogólnej sprawności. Przy sprytnym zagospodarowaniu przestrzeni, zmieści się w nim wszystko, co potrzebne, chociaż tutaj warto nastawić się na minimalizm w posiadaniu rzeczy. 

         Jeśli mamy być niezależni, to oczywistym jest, że prąd będziemy mieć z paneli słonecznych i opcjonalnie wiatraka, wodę z własnej studni a do ogrzewania kominek.

I, ogólnie rzecz biorąc, taki jest nasz plan. Mamy kawałeczek ziemi o powierzchni 650 metrów kwadratowych, która koszttuje nas 300 zł rocznie i będziemy budować na niej drewniany domek bez zezwolenia. Ziemia, oczywiście, zagospodarowana będzie pod warzywa, owoce i zioła, co już powoli realizujemy.

Jest jednak jedno "ale". Trafiła nam się ziemia na terenie dość podmokłym, betoniarka, która miała nam wylać fundamenty zakopała się po drodze i ogólnie robota w kwestii budowy domu stoi, a ziemię trzeba ruszyć i na miejscu trzeba być. Dodatkowo, dopiero jesienią będziemy dysponować wystarczającymi funduszami do budowy domu, a do tego czasu trzeba działać. Stąd też nasza wielka, życiowa prowizorka. Do tej pory opowiedziałam Wam mniej więcej, jakie są nasze plany, teraz opowiem Wam, jak wygląda nasze obecne życie w oczekiwaniu na budowę domu.

Postanowiliśmy zgodnie, że żeby ziemię dobrze zagospodarować, trzeba koniecznie być na miejscu. Potrzebowaliśmy więc jakiegoś tymczasowego lokum. Dosłownie z nieba spadł nam bardzo fajny barak. Przerobiony ze starego kontenera, ma powierzchnię 6x2,5 m i tej samej wielkości zadaszony taras. Jest to solidna stalowa konstrukcja, z zewnątrz całkiem estetycznie obita plastikowymi, białymi panelami, ocieplona cienkim styropianem. To cudeńko kosztowało nas tylko 2500 zł, jednak znów z powodu podmokłej ziemi i braku odpowiedniego sprzętu w okolicy czekaliśmy aż miesiąc na jego wstawienie. Jednakowoż, przeciwności bardzo hartują. Barak stoi na miejscu, od jakichś dwóch tygodni kształtujemy naszą przestrzeń życiową, aby była jak najbardziej praktyczna i zdatna do mieszkania. Pisząc te słowa grzeję sie pod kołdrą, a Samiec zasuwa montując taras :)

Warunki mieszkalne, póki co, pozbawione są luksusów, jednak wystarczające, chociaż podejrzewam, że mało kto jest w stanie zdecydować się na takie życie. Obecnie w baraku mamy tylko łóżko, stół, małą lodówkę i jednopalnikową kuchenkę turystyczną na gaz. Wodę pitną wozimy w butelkach, naczynia myję w oczku wodnym, kąpiemy się i pranie robimy u rodziców Samca. Jednak, powiem szczerze, dookoła jest tyle pracy, że nawet nie mamy czasu myśleć o tym, że czegokolwiek mogłoby nam brakować. Naszym pierwszym zakupem do nowego lokum był grill i to zupełnie wystarcza do zrobienia obiadu. Jesteśmy na wiecznym biwaku :)

        W ciągu tych dwóch tygodni udało nam się zrobić instalację elektryczną (dwa panele słoneczne za grosze – "leżaki magazynowe", przetwornica, dwa akumulatory), postawić namiot foliowy, gdzie szczęśliwie siedzi rozsada pomidorów, ziół, kwiatów i warzyw dyniowatych (jednak przeklinam pogodę, bo pomidory chyba całkiem mi wymazną), zagospodarować kawał ziemi pod zioła i kwiaty. Warzywa siałam już w marcu, krzaczki owocowe też posadziliśmy już wcześniej. Na razie są to tylko porzeczki, agrest, borówki amerykańskie, ale też dereń i pigwowiec. Obłażę też tereny dookoła w poszukiwaniu fajnych roślin. W ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką dąbrówki rozłogowej, kuklika zwisłego, bluszczyku kurdybanka, konwalii majowych i gajowca żółtego, a wokół oczka wodnego posadziłam żółte kosaćce, miętę nadwodną, czyśćca błotnego i moją ukochaną wiązówkę błotną. 

Wracając do warunków życiowych, pomału staramy się je ciągle poprawiać. Gdy taras będzie już stabilnie stał, a ja będę mogła beztrosko obdsadzać wszystko kwiatami i ziołami, Samiec użerać się będzie z kopaniem studni, skonstruowaniem instalacji wodnej i zrobieniem szamba. Koniecznie musimy też rozejrzeć się za podstawowymi sprzętami domowymi: kuchenką, meblami, większą lodówką, wyposażeniem do łazienki (tak, nawet w tak małym baraku zmieści się w pełni funkcojnalna łazienka). Oczywiście, całe wyposażenie postaramy się zdobyć używane.

Mam pełną świadomość, że takie życie wydawać się może szaleństwem. Ba, ja sama, jeszcze rok czy dwa lata temu, uznałabym to za szaleństwo. Jednak nasze wspólne życie toczy się w taki sposób, że całe to mieszkanie w baraku, w warunkach dość spartańskich, przyszło mi bardzo łatwo i było wręcz czymś oczywistym i naturalnym. W końcu jestem zupełnie na swoim, po raz pierwszy raz w życiu robię coś wyłącznie dla siebie i swojej przyszłości. Robię to co chcę, jak chcę i kiedy chcę. Kształtujemy nasze otoczenie zgodnie z naszymi potrzebami i nikt nie wtrąca się w to, co robimy. Proszę państwa, to jest wolność. Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa, jak teraz. Nigdy nie miałam tyle zapału i chęci do działania, nigdy codzienność nie sprawiała mi aż takiej przyjemności i satysfakcji. Jedyną wadą sytuacji jest... pogoda. Kiedy piszę te słowa, za oknem w najlepsze pada śnieg. Jednak i to w końcu minie, a jutro będzie jeszcze piękniejsze jak dziś.

Dzielę się z Wami tym wszystkim z jednego powodu: chciałabym, żebyście uwierzyli, że MOŻNA. Że na przeszkodzie nie stoi zupełnie nic, poza własnymi obawami i ograniczeniami. Wystarczy wyjść poza swoje zwyczajowe ramy pojmowania świata i po prostu DZIAŁAĆ. Kiedy człowiek przemyśli sobie swoje dotychczasowe życie, zaczyna zauważać prawdę, dostrzega, co w życiu jest ważne, to wyrzeczenie się wygód, wcale nie jest żadnym wyrzeczeniem. Staje się oczywistością i przyjemnością. Kiedy widzi się, jak własnoręcznie uprawiania ziemia rodzi wspaniałe plony, kiedy rośliny zaczynają rosnąć jak na drożdżach, a ja sama mam świadomość, że zawdzięczam to pracy własnych rąk, duma i satysfakcja jest niesamowita. Kiedy uświadamiamy sobie, że robimy to wszystko na przekór, że żyjemy po swojemu, buntujemy się przeciwko propagandzie i promowanemu stylowi życia, czujemy, że możemy latać. 

Barak jeszcze bez tarasu


Zaadaptowana dąbrówka rozłogowa

Prowizorka pełną parą. Docelowo będzie szklarnia. Koszt: wkręty i folia

Zmarznięte pomidory

Rozsada ziół i kwiatów

Podmokły teren wymaga podniesionych zagonów. Będzie ich więcej.
 C.D.N.


Charlie, żona Plebana Z. (drosera-obovata.blogspot.com)
© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut