Od rozpoczęcia naszego "projektu" stuknął nam właśnie roczek (edit: tekst zaczął powstawać w kwietniu). Rok życia na uboczu systemu. Na tym uboczu staramy się być coraz bardziej, aż docelowo planujemy maksymalnie możliwe uniezależnienie się od niego. Nie wszystko poszło zgodnie z naszym pierwotnym planem, ale to jeszcze nie znaczy, że poszło źle. Po prostu poszło inaczej. Chociaż nie zdołaliśmy wybudować domu tak, jak planowaliśmy, to udowodniliśmy sobie, że nawet w baraku o powierzchni 15 m kw. da się żyć. Wystarczy się z pomyślunkiem zorganizować, co - wierzcie mi - nie jest trudne. I da się tak egzystować na naprawdę przyzwoitym poziomie, nawet w bardzo mroźne zimy. Można tak mieszkać nawet i 10 lat i nie jest to szczególnie uciążliwe. Dowiedliśmy na razie, że startując z projektem zbudowania domu można żyć po kosztach długi czas i powolutku zbierać pieniądze na dom lub budować go systemem gospodarczym krok po kroku. Wcale nie trzeba brać kredytu co przyświecało nam jako główne motto naszego eksperymentu.
Żyjemy w bardzo fajnym miejscu, na całkowitym uboczu, z niesamowicie urodzajna glebą, która już w tamtym roku obdarzyła nas obficie świeżymi i zdrowymi warzywami. Ale nie może być idealnie: są też wady tego stanu rzeczy, gdyż grunt u nas przez większość czasu jest grząski i podmokły. Nawet w okresie suchym, kiedy stan wody jest niski, kołowy sprzęt ciężki nie ma szans żeby tu wjechać.
Od samego początku mieliśmy ostro pod górkę i mocno kombinowaliśmy jak ten Syzyf, tocząc swój głaz pod górę.
Najsamprzód mieliśmy duży problem z przetransportowaniem "niewymiarowego" baraku po drogach publicznych oraz z wjazdem do strefy zamieszkania gdzie można wjechać pojazdem tylko do 12 ton.
Pierwszy problem rozwiązała łapówka 100 zł dla kierowcy za ryzyko "wpadki" u krokodylków z linijkami. Drugi (tutaj kierowca nie dał się przekupić) rozwiązaliśmy pomyślunkiem i uprzejmością dobrych ludzi, którzy przepuścili nas przez swoją posesję wprost z drogi szybkiego ruchu prawie na miejsce docelowe.
Następny problem był już bardzo trudny do przeskoczenia. Trzeba było barak przetransportować z drogi głównej 250 metrów po terenie wyjątkowo podmokłym i umieścić go na bloczkach w terenie niemalże bagiennym (marzec/kwiecień).
Mieliśmy świadomość, że przy tym stanie podłoża możliwe jest tylko użycie mocnego sprzętu, koniecznie na gąsienicach, gdyż barak o podstawie 2,5 x 6 m szacunkowo ważył około trzy tony. Znaleźliśmy jedynego właściciela koparki gąsienicowej w naszej okolicy i umówiliśmy termin. Niestety szereg zbiegów okoliczności spowodował, że barak czekał miesiąc na swoją "ostatnią prosta". Pomijam już to, że nawet tym sprzętem nie było to łatwe, udało się tylko dlatego, że razem z koparką przyjechał doświadczony i kumaty człowiek, który czynił koparką cuda. I tak ostatecznie po tej całej gehennie, która nas spotkała, barak stanął na miejscu a my się tam z radością wprowadzaliśmy. Był to kwiecień zeszłego roku i tegoż zeszłego roku mieliśmy w planie postawić już gotowy dom. Niestety, nie wyszło i cały rok przemieszkaliśmy w baraczku.
To co podejrzewaliśmy stało się faktem. Ciężki kołowy sprzęt nie ma szans na wjazd na naszą posesje nawet w optymalnych warunkach pogodowych. Wylewanie fundamentów było kolejną gehenną, nie mniejszą niż przewiezienie baraku ale i to się w końcu udało. Pierwsza zamówiona betoniarka "utonęła" i wyciągały ją ostatecznie dwie ciężarówki i koparka gąsienicowa. Przy drugim podejściu w samym środku lata, kiedy woda była nisko a ziemia była z pozoru twarda, zamówiona pompa do betonu przejechała tylko połowę naszej alejki po czym kierowca widząc, że zestaw mu grzęźnie, mądrze zrezygnował. Ja, mając niedawne dość traumatyczne doświadczenie z betoniarka, nawet go nie namawiałem, chociaż bardzo mi na tym zależało. Liczyłem, że po tylu trudach i oczekiwaniach będziemy mieć w końcu wylany fundament aby zdążyć z budową przed zimą. Na tamtym etapie bardzo się tego obawiałem i nie dopuszczałem do świadomości tego, że moglibyśmy przed zimą nie mieć domu.
Po porażkach z betoniarkami, kiedy to jedna zatonęła a drugą trzeba było odwołać, zraziliśmy do siebie obydwie okoliczne betoniarnie. Sprowadzanie betonu z dalszych rejonów i dalsze próby wjazdu betoniarki zarzuciliśmy jako niemożliwe bądź zbyt kosztowne (ułożenie betonowego dojazdu). Trzeba było pomysleć i improwizować, bo pozostała nam tylko "ręczna robota" a i w tym wypadku sytuacja do łatwych nie należała. Nie mieliśmy prądu (jedynie 220 volt 1500w maksymalnie), nie mieliśmy wody (niski poziom wody w naszym stawku i brak własnej studni), nie mieliśmy żwiru.
Z ratunkiem przyszedł nam Adam, fachura od koparki i wciągania baraku, podrzucający nam pewną możliwość. Opowiadał o tym że mają u siebie w parku maszynowym taką małą lekką ładowarkę na dużych kołach z możliwością doczepienia do niej łyżki z mieszadłem i że już raz z niej korzystali w podobnych okolicznościach jak nasza - czyli brak możliwości bezpośredniego dojazdu betoniarki.
Plan był prosty: dowieźliśmy odpowiednią ilość żwiru i wysypaliśmy ją przy drodze głównej. Po drugiej stronie drogi są działki ogrodowe z innego zarządu, które mają wodociągi, więc załatwiłem dostęp do wody z tamtejszym menelkiem, który mieszkał dosłownie naprzeciwko naszej bramy wjazdowej. Firma dowiozła cement i też wyładowała przy drodze. Kiedy front pracy był już gotowy, następnego dnia przyjechała ekipa trzech ludzi plus sprzęt i przez pół dnia ostro pracowali. Na drodze zasypywało się kruszywo i zalewało wodą, po czym ładowarka dzielnie pokonywała niegościnne 250 metrów podmokłości, jednocześnie mieszając zaprawę. Na miejscu wysoce wykwalifikowana ekipa ładowacza i taczkowego rozwozili beton po fundamencie.
Po zakończonej pracy opędzlowaliśmy szybkie 0,75 żeby fundament dobrze związał. Chłopaki zawołali za pracę 600 zł.
Kolejny etap szarpania się z okolicznościami zakończony.
Fundament murowałem już sam, korzystając z resztek żwiru i tego, że dokopałem się do jako takiej wody.
Byliśmy gotowi na budowę, tyle tylko że nadeszła jesień a wraz z nią wyjątkowo niekorzystna aura i pewne niemiłe zbiegi okoliczności.
Postawiony twarzą w twarz z nieuniknionym, czyli z przerażającą mnie wizją tego, że będziemy musieli przetrwać w baraku zimę (zwykły brak wyobraźni i miejskie, blokowe wychowanie), zostałem zmuszony do myślenia i działania.
Jesienią dogrzewaliśmy się piecykiem gazowym, ale pewnym było, że ten półśrodek nie dość, że przy większych mrozach zimą nie da rady ogrzać nam baraku, to jeszcze załatwi nas finansowo. Kupiliśmy w Castoramie mały piecyk żeliwny z rurami i zamontowaliśmy go na uprzednio zbudowanym podeście z osłonami po bokach wykonanymi z bloczków betonowych (świetnie trzymają ciepło. Dop. korektorki: z bloczków betonowych i desek szalunkowych można zrobić wszystko). Kupiliśmy "porcelankę" i wykonałem kanalizacje wraz z wykopaniem "szamba ekologicznego", coby kobiecie pęcherza nie przewiało. Zmontowałem i zadaszyłem taras. Za 300 zł kupiliśmy zestaw szafek kuchennych na promo w Leroy Merlin. Dostałem od szwagra szafę materiałowa na ubrania (koszt ok. 100 zł). Kupiliśmy za 100 zł używaną kuchenkę gazowa i wyposażyliśmy ją w butlę. Wodę użytkową bierzemy ze stawu. Wodę pitną uzupełniamy u moich rodziców. Kąpaliśmy się najpierw też u moich rodziców, ale tak sobie wszystko urządziliśmy, że spokojnie kąpać się i robić ręczne pranie też możemy w domu. Rozbudowałem instalację elektryczną do obecnego stanu, wyposażając ją w potężne akumulatory trakcyjne 425 ah, 24 v oraz dodatkowe tanie używane panele słoneczne gs50, gdzie na dzień dzisiejszy przy pełnym słońcu mam ponad kilowat prądu. Przy bardzo pochmurnym niebie 200 wat ładowania, co w zupełności wystarcza na wszelakie moje energochłonne zachcianki. Mam jeszcze olbrzymi potencjał rozbudowania instalacji i kilka paneli słonecznych, których jeszcze nie podłączyłem.
Dwa laptopy działające w zimie prawie non stop oraz pilarka elektryczna do drzewa 1800 w i wystarczyło.
Obecnie mam olbrzymi naddatek prądu, który już na ten czas (kwiecień) mógłby posłużyć z powodzeniem do podgrzewania wody użytkowej i wciąż byłoby go za dużo. Do tego olbrzymia rezerwa w akumulatorach, pomijając fakt ze doszła nam jeszcze duuuża lodówka po stronie zapotrzebowania na energię.
Ogólnie zima nie była taka straszna jak się spodziewałem. Wierzcie mi, można żyć komfortowo nawet tak jak my teraz żyjemy, ale człowiek jest na tym łez padole po to aby tworzył, zmieniał i ulepszał. Nadal będziemy zaciekle i wytrwale nacierać na los, pomimo tych kłód, które rzuca nam pod nogi i dalej będziemy realizować wcześniej postanowione założenia. Budujemy dom.
Zimowe krótkie dni mijały nam słodko na czytaniu Zezowatego i książek, piciu, paleniu i ogólnym lenistwie (broń Boże intelektualnym), czasami przerywanym potrzebą pracy fizycznej, tj. pójścia do lasu po uschniętego dęba do palenia i sprzątaniu domu, które z racji małych rozmiarów baraku trwa około 15 minut.
Co do ogólnego nakładu pracy na takie życie, jakie prowadzimy, wiedzcie że jesteśmy oboje patentowanymi leniuchami i jakby wyciągnąć średnią z czasu, który poświęcaliśmy na prace, to zamknęlibyśmy się w 15 minutach dziennie.
To tyle krótkiego i technicznego opisu naszych dziejów do dnia dzisiejszego.
Teraz jest wiosna i przyroda wybudziła się już w pełni z zimowego letargu. W rabatach rosną nam już nowe zdrowe warzywa, dzika kaczka złożyła dziesięć jaj i współdzieli z nami swoje terytorium, niebieskie żaby złożyły skrzek, w ścianie zagnieździła się mysz Monika, a my codziennie pracujemy w ogródku czekając do lata na dobra aurę do budowy. Wciąż się, oczywiście, nie przemęczamy. Piecyk, jako że już nie jest w domu potrzebny, zdemontowałem i przeniosłem do foliaka, który wykonałem po kosztach z tego, co dał las i z tego, co miałem pod ręką. Dobra trwała prowizorka. Co tu więcej pisać? Resztę postaram się dopisać w zdjęciach, które to ponoć są warte więcej niż tysiąc słów.
A teraz troszeczkę filozofowania i spostrzeżeń mniej technicznych, a bardziej ludzkich.
Odkąd mieszkamy na działce w skromnych warunkach bytowych, spotykamy mnóstwo ciekawych i życzliwych nam ludzi. Nie wiem, na ile przyczyną tego są zmiany, które zachodzą w nas samych poprzez zmianę stylu życia. To zapewne przełożyło się na zmianę naszego podejścia do innych ludzi i życia jako takiego. Jesteśmy życzliwi i otwarci, a jak wiemy życzliwość rodzi życzliwość. Jakaś korelacja pomiędzy zmianą sposobu życia a zachowaniem na pewno zaszła. Spotykamy mnóstwo ludzi i opowiadamy jak żyjemy i - jak mówił Zezowaty - to, co robimy prawie nikogo już nie szokuje, tak daleko już zaszliśmy otwierając oczy niedowiarkom. Ja postanowiłem moje filozofowanie i wiedzę przekuć w praktyczne działanie, które, jak mi się wydaje, bardziej trafia do przeciętnego leminga niż zarzucanie go duża ilością niezrozumiałych dla niego słów, po których jedyne co stwierdza to to, że jestem oszołomem. Inna para kaloszy jest taka, że Zezowatego nie doścignę w wiedzy i pojmowaniu, jest on niepokonany na swoim odcinku frontu. Nie ma się co dublować, więc przekwalifikowałem się na inny odcinek frontu, dlatego już tak dużo nie piszę, są lepsi ode mnie. Ja już dawno doszedłem do tego, że mówienie często nic nie daje lub jego efekt jest mizerny, natomiast czyn jest jak ten obrazek zastępujący tysiąc słów.
Popełnię małą dygresje i podam przykład, jak zawsze, ze swojego życia. Ojciec naciskał na mnie okrutnie, abym zrobił prawo jazdy. Kiedy już je zrobiłem i potrzebowałem czasami auta, to zawsze była to droga przez mękę. Na sam koniec auta i tak nie dostawałem, bo to, bo tamto. Trzeba było złożyć podanie, trzy zdjęcia, "a po co ci, a gdzie jedziesz, a idź z buta, będziesz zdrowszy". Ogólnie przez dwa lata słownej argumentacji i ostrych dysput cały czas byłem w jego oczach "młodym niedoświadczonym kierowcą i mogłem prowadzić auto tylko wtedy, kiedy szacowny starszy pan, zwany moim tatą, siedział na bocznym siedzeniu. Wszystko zmieniło się jednego dnia w jednej chwili. Wziąłem nożyczki i pociąłem swój plastikowy blankiet, uprawniający mnie do prowadzenia auta, w drobne kosteczki po czym poszedłem do ojca i poprosiłem go o wyciągniecie ręki. Wysypałem mu ten polipropylenowy granulat na dłonie ze słowami, że w takim wypadku prawo jazdy nie jest mi do niczego potrzebne. Od następnego dnia miałem już auto do swojej dyspozycji całkowicie i bez ograniczeń. Ta krótka ilustracja pokazuje, jak działanie jest ważniejsze niż debatowanie w tym świecie, pełnym semantycznych zakłamań znaczenia słów i ogólnego ogłupienia społeczeństwa.
W ten sam sposób reagują lemingi na nasz projekt. Półżartem niektórzy z rodziny rzucają zdania "nie zmarzła wam już tam dupa" i tym podobne ciekawskie zaczepki. Kiedy mówimy że przy -15 stopniach mrozu chodzimy w koszulkach bo w baraczku jest gorąco, kiedy widzą, że żyjemy szczęśliwie, spokojnie i po ludzku i że nam niczego nie brakuje, przecierają oczy ze zdumienia. Jesteśmy dla nich błędem Matrixa, gdzie im się telewizyjna machina propagandowa nie zgrywa z tym, co widzą na własne oczy. Czaicie, im to się we łbach w ogóle nie mieści, że można żyć w taki sposób. Że można żyć inaczej. Jak to dostrzegłem zdębiałem, że to aż tak daleko zaszło (przyp. korektorki: jedna z moich babć, mimo, że regularnie widuje mnie czystą, uczesaną i umalowaną, wciąż boi się, że żyjemy jak bezdomni menele, a Rodzicielka przeżyć nie może naszego braku ubezpieczeń zdrowotnych).
Inna para kaloszy jest taka, że jak już kiedyś napisałem, wszystkie wektory na tym świecie są obrócone o 180 stopni. W tym percepcja leminga. Leming jak usłyszy w jaki sposób żyjemy, ma przed oczami obraz nędzy i rozpaczy, myśli, że żyjemy jak zwierzęta. Prawdą natomiast jest, że to my właśnie żyjemy jak ludzie. Nie marnujemy niepotrzebnie energii na codzienne chodzenie do pracy aby mieć na nowego srajfona czy najnowszego laptopa za 6 tysięcy, nie tyramy na bank spłacając kredyty za różne fanaberie, typu zmiany kafelków w łazience i nową kabinę z wodotryskiem na 6 dysz i opcją samogwałtu dla samotnych. To właśnie my żyjemy jak ludzie a lemingi są jak te konie pociągowe, nieświadome nawet swojego niewolniczego stanu.
Uważnie czytamy etykiety w supermarkecie i wybieramy najmniejsze zło (przyp. korektorki: samo chodzenie do supermarketu to zło, ale paradoksalnie, w małym miasteczku otoczonym wsiami, ciężej dostać dobre jedzenie niż w wielkim mieście) Ale najmniejsze zło więcej kosztuje (przykład: zwykły chrzan w słoiku z kwasem askorbinowym i skrobią modyfikowaną - ok. 3 zł/250g; chrzan z chrzanu, soku z cytryny i soli - 6 zł/100g. Ale też: chrzan zrobiony w domu - pełna darmoszka) Im mniejsze zło tym cena jest wyższa. Czasami trafiają się perełki spożywcze, nie mające w sobie nic więcej niż sól i pieprz, ale są to naprawdę wyjątki. Mając minimalne koszty bytowe, brak rachunków za prąd, ścieki, ogrzewanie, czynsz i wodę, brak abonamentów na komórki, internet i kablówkę, możemy sobie pozwolić na lepsze jedzenie. Ale lepsze nas nie satysfakcjonuje. Warzywa wytwarzamy we własnym zakresie. Owoce poza sezonem kupujemy, w sezonie zbieramy na dziko, co natura daje (jak się wie, gdzie szukać, to za darmo można zapełnić całą spiżarkę).
Jeżeli chodzi o nabiał, abstrahując od jego zdrowotności, u nas w Goleniowie dwa razy w tygodniu odbywa się tzw. ryneczek. Czyli, że pobliscy rolnicy przywożą swoje płody rolne dla mieszczuchów. Tam znaleźliśmy pana Kazia, który sprzedaje to, co wycisnął z krowy, czyli prześwietne masło, śmietan, twaróg i mleko (które szybko kiśnie) Od niedawna tylko i wyłącznie u niego zaopatrujemy się w nabiał. Rybki będziemy sobie łowić. Został jeszcze dostawca mięsa, ale to też jest już prawie załatwione. Nie od razu Rzym zbudowano. Nawiasem mówiąc, cały ten ryneczek za każdym razem budzi we mnie złość i to z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że patrząc na tych bidoków, wystających o godzinie szóstej rano i próbujących zarobić na życie, mam przed oczyma wszystkie zależności systemu finansowego i widzę, jak ci poczciwi, nieświadomi przyczyny swojego ubóstwa ludzie, ciężko i uczciwie pracują i widzę prawie, że obrazami jak operują tymi papierkami nie wiedząc, że one są przyczyną ich biedy i konieczności jeszcze cięższej pracy.
Drugi jest taki, że ryneczek odbywa się na parkingu, otoczonym blokami mieszkalnymi (jak ja to mówię: chlewikami), a praktycznie nie mają klientów (oprócz pana Kazia, do którego zawsze ustawia się kolejka na 30 minut przed jego przybyciem). Sam fakt, że na 20 tysięczne miasto, cały ryneczek to zaledwie pięć stoisk z warzywami, jedno z jajami i jedno z nabiałem (pan Kazio). A ceny są supermarketowe (czyli tanio), jakość o niebo lepsza. Pan Kazio ma swoje produkty nawet tańsze niż supermarketowe (kostka masła 250 g - 4 zł. I może stąd taka kolejka). Naprawdę, bolesny widok. Ciężko jest ludziom w tym kieracie, w którym żyją, ruszyć dupę i zdrowo się odżywiać, jednocześnie wspierając polskiego rolnika i kopiąc w dupsko przemysł spożywczy. I farmaceutyczny, bo po kilkudziesięciu latach takiej masowej, marketowej paszy, wydamy gruby hajs na leczenie. Zrytualizowane, parszywe życie. Wstać, do roboty, po robocie do wielkiego karmnika, zwanego supermarketem, po czym do domu, piwko i TV. (Przyp. korektorki: porządkując - mieszkamy w otoczeniu wsi, a nie mamy gdzie kupić dobrego mięsa. Dostanie dobrych, lokalnych warzyw i owoców to stawanie na rzęsach i pobudki o 6:00 rano, a miejsc, gdzie dobre jedzenie można kupić jest coraz mniej, bo nikomu nie opłaca się uprawiać na małą skalę. Dodatkowo, na naszym zadupiu raczej mało kto zwraca uwagę na jakość jedzenia. Skoro klient nieświadomy, to i po cholerę się starać. I jeszcze śmiech na sali: mieszkamy pod Szczecinem, miastem wojewódzkim, w którym... nie działa nawet Lokalny Rolnik. I tak człowiek się męczy, bo zjadłby pieczonego kurczaka, ale nie zje, bo ma dostęp tylko do naszpikowanego antybiotykami brojlera z marketu)
Plany mamy ambitne. Chcemy mieć troszeczkę własnego drobiu, może króliki (po świnkę pójdę do lasu), a co najważniejsze, na razie zawiązać jakąś współpracę z ludźmi, którzy wytwarzają coś, czego my nie wytwarzamy. Zapoczątkować jakiś barter tudzież wymianę kruszcową. Mieć co najmniej dwa ule. Własne ryby w stawie. Jeżeli chodzi o owoce, to dopóki nasze drzewka i krzewy nie dorosną do obfitego plonowania, suplementujemy się tym, co odkryliśmy podczas naszych dość częstych łazęg. Znaleźliśmy zdziczałe, opuszczone sady i dziko rosnące owoce wszelakiej maści. W sukurs przychodzą też sami działkowcy, którzy mają prawie wszystkiego więcej niż potrzebują i hojnie dzielą się tym, co im zbywa. Niektórzy nawet nie zbierają owoców ze swoich krzewów i aż serce pęka na widok tych niechcianych, spadających porzeczek.
Tak to wygląda na dzień 10 kwietnia 2017 roku. Więcej grzechów nie pamiętam. Resztę informacji i szczegółów umieszczę w opisie zdjęć poniżej.
| |
|