Zamach 22 marca w Brukseli zmroził na inaugurację wiosny całą Europę. I słusznie – bo taki był bez wątpienia zamiar jego organizatorów. Spójrzmy na to wydarzenie jako zapowiedź gorącej wiosny, z perspektywy geopolitycznej. Jakie są jego właściwe cele? Sposób jego przeprowadzenia oraz reakcje na zamach dają nam po temu bardzo bogate wskazówki i choć jest oczywistym, że właściwi mocodawcy starają się ukryć swoje intencje, możemy je dość łatwo zrekonstruować. Prowadzą one do niepokojącego wniosku, że czeka nas w Europie w tym sezonie wiosenno-letnim eskalacja wojny domowej na tle „uchodźców”. Możesz się obruszać na taki termin, ale wkrótce zobaczysz na przykładzie konkretnych faktów, że nie jest on niestety przesadzony. W końcu w jakimś celu ktoś pod naszą nieuwagę w wielce zorganizowany sposób zaimportował na nasz kontynent kilkumilionową armię muzułmańską. Wiemy, kto tym „kimś” jest – i wiemy także, iż przed kilkoma dniami Bruksela hucznie fetowała „sukces negocjacji” z szaleńcem z Ankary, wzorcem demokracji na przedmurzu Azji, który ma od teraz strzec Europę przed falą imigracji z południa. Falą, którą – zauważ dobrze – sam otwarcie przyznaje, że zawiaduje i jej rozwinięciem w niekontrolowany sposób szantażuje swoją wspólniczkę z Berlina Makrelę. To dzięki jej uporowi i żelaznej konsekwencji udało się piątkowe negocjacje zamknąć – wbrew powszechnemu oporowi nie tylko krajów Grupy Wyszehradzkiej, ale zwłaszcza germańskiego jądra Unii: społeczeństw i rządów Austrii i Niemiec. Sułtan Erdogan, zamykający do więzienia dziennikarzy i konfiskujący największą gazetę Turcji Zaman i otwarcie grożący zamknięciem tamtejszego Sądu Najwyższego za podważanie jego bezprawnych decyzji nikomu z arcydemokratycznych brukselskich elit nie przeszkadza: ani Tuskowi, który z nim przygotował przełomowe i upokarzające porozumienie na polecenie Makreli, ani tow. Szulcowi z europarlamentu, ani szefowi KE Junckerowi. Nikt nie odważa się w Brukseli przypomnieć mu zbrodni wojennych, korupcji i brutalnych rządów dyktatury ottomańskiego satrapy. Zaproszono azjatycki wzór „demokracji”, aby łaskawie strzegł Europy przed muzułmańskim najazdem, ustaliwszy z nim przystępny haracz: ponad 6 mld euro, czyli czterokroć tyle, na ile opiewało pierwotne „porozumienie” {Trzy kardy Erdogana} rodem z Ojca chrzestnego. Czy powierzanie lisowi pieczy nad kurnikiem może być ryzykowne? Europejskie elity wydawały się w piątek tego ryzyka nie dostrzegać i nie widzieć związku przyczynowo-skutkowego milionowych hord muzułmańskich na europejskich ulicach z pracami prognostycznymi na czele ze Zderzeniem cywilizacji Huntingtona oraz religijnym charakterem państwa tureckiego, z jego koślawymi atrapami demokracji, nałożonymi na kiepsko maskowaną azjatycką dyktaturę. Zaproszono największy kraj muzułmański regionu do ochrony Europy przed muzułmanami. Tak jest! - polityczną poprawność możesz zapomnieć, gdyż obserwowany najazd ma jednoznaczny charakter religijnego i cywilizacyjnego konfliktu, dokładnie wedle receptury Huntingtona. Czy ktoś realizuje tu jakiś plan? To, że w dużej mierze wywołano falę migracji przy pomocy lokalnych wojen, to jedna strona medalu. A to, że jednoznacznie napływają do nas głównie mężczyźni w wieku poborowym z kręgu cywilizacji islamskiej to jego strona druga. Że organizatorem tego procesu jest z racji samego położenia geograficznego muzułmański sułtanat nad Bosforem jest otóż całkiem naturalne. Nienaturalna jest natomiast nasza przymusowa sytuacja w Europie, w której nasz sojusznik w NATO w ewidentny i słabo zakamuflowany sposób prowadzi z Europą wielką operację wojny demograficznej, zalewając ją od południa masami ludzi ze swojego, całkiem nam obcego kręgu cywilizacji. Nie twierdzę, że gorszego. Twierdzę jedynie, że dla nas śmiertelnie groźnego, z powodów ekonomicznych, społecznych i kulturowych w końcu. W piątek oddano oficjalnie w Brukseli klucze do południowej, bosforskiej bramy Europy sułtanowi Erdoganowi, czyli zainaugurowano oficjalnie Judeopolistan. Turkoland, albo euroislamistan, co to będzie ostatecznie w praktyce nie jest jeszcze jasne. Jasne jest natomiast że na pewno nie będzie to już Unia Europejska, skoro wedle życzenia watażki z Ankary przyobiecano mu radykalne skrócenie negocjacji akcesyjnych oraz – co najważniejsze – bezwizowy ruch w ramach strefy Schengen. W końcu jest to całkiem logiczne, skoro już oddaliśmy południową granicę Unii w zarząd sułtana, za godziwym wynagrodzeniem, to niegrzecznie byłoby go samego trzymać na zewnątrz, za bramką tej całej strefy, przez niego osobiście pilnowanej. Chyba nie ulega niczyjej wątpliwości, że nie byłaby to propozycja logiczna i dająca się utrzymać, zwłaszcza przy uwzględnieniu, że watażka nie tylko nie cacka się zbytnio z zawiłościami protokołu i negocjacje prowadzi w czysto mafijnym stylu, dając proste i łatwe w percepcji propozycje nie do odrzucenia. Podobnie zresztą prowadzi swoje działania na froncie wojny syryjskiej oraz kurdyjskiej. W tym drugim wypadku zwyczajnie masakruje swoich Kurdów na południowym-wschodzie kraju, w ramach prewencyjnej wojny domowej, aby uniemożliwić im współpracę z powstającym właśnie – za przyzwoleniem Moskwy – autonomicznym Kurdystanem, w ramach federacji w Syrii. Na wprowadzeniu na pierwszy plan Kurdystanu i jednoczesnym wyznaczeniu Turcji do roli czarnego Piotrusia polega wielkie zwycięstwo strategiczne Putina z Monachium, o którym niedawno pisałem, na odcinku tureckim. Było to dotychczas starannie skrywane, ale dziś przebieg działań Rosji oraz USA jednoznacznie wskazuje na to, że istotnie – tak jak wściekle pienił się z okazji Monachium Erdogan – został „zdradzony” w sprawie Kurdów, ale wciąż pozostała mu w ręku karta przetargowa w postaci bramy do południowej Europy. Erdogan w obliczu porozumienia Amerykanów z Rosją w arcyważnej dla niego, wręcz podstawowej dla bezpieczeństwa państwa sprawie kurdyjskiej, rozegrał do końca swój atut pod postacią szantażu Europy niekontrolowaną migracją. Zauważmy, że faktyczne powiązanie z Europą poprzez ruch bezwizowy oraz związki gospodarcze daje Turcji konieczne zaplecze strategiczne na wypadek rozszerzającej się wojny na Bliskim Wschodzie – a do tego zmierza wojna w Syrii – oraz bezpośredniej konfrontacji z Rosją. Turcja jest co prawda największą siłą wojskową swego regionu, ale ma w nim co najmniej jednego równorzędnego rywala: Iran. W dodatku Iran powiązany blisko z Rosją. Tak więc zmagania z Rosją logicznie wciągną do gry Iran, a tego duetu Turcja nie jest w stanie powstrzymać, przynajmniej sama. Stąd paląca konieczność zbliżenia z Europą. Co z tego, że w brzydkiej formie? Azja nie przejmuje się zbytnio konwenansami, a politykę robi się tu metodą żelaznej pięści. Taka odmiana „demokracji” stepowej. To że Erdogan zalewa Europę migracją z południa stanowi akt wojny demograficznej, ale wszak metodami pokojowymi. I celem długofalowym jest kulturowy podbój, bowiem o asymilacji mówić niepodobna, ale swoją drogą politycznym celem doraźnym jest moim zdaniem ściślejsze związanie organiczne z Europą, dla chwilowych korzyści gospodarczych oraz strategicznego bezpieczeństwa. W konfrontacji z Rosją Obama mógł Turcję chwilowo zignorować i zgodzić się na powstanie Kurdystanu. Na podobny krok jednak nie może dziś pozwolić sobie Europa, gdy klucze do niej trzyma Erdogan. Europa nie może dziś porzucić Turcji, gdyż ta założyła rękoma Erdogana Brukseli chwyt poniżej pasa – i w tym przymusowym położeniu postawiła ultimatum. Jesteśmy od piątku dosłownie skazani na przyjaźń z Erdoganem. Tak się przynajmniej wydawało przez weekend, akuratnie na początek wiosny, gdy ruszają turystyczne podróże. Sezon 2016 wydawał się stać pod znakiem tureckich karawan znad Morza Śródziemnego na północ: odwrotnie do tradycyjnego szlaku urlopowego. Ale trwało to zaledwie do wtorku... Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 13/16 |
środa, 30 marca 2016
Bloody Mary w brukselce. Unia Turkopejska
-
blog comments powered by Disqus