Znaki czasu mnożą się ostatnio niczym króliki – i to zarówno na podwórku lokalnym, jak i wielkich przestrzeniach świata – zatem nic dziwnego, że coraz trudniej nam się w nich połapać, tak szybko migają przed szeroko rozwartymi z przerażenia oczyma, przypominającymi już nie pięciozłotówki, ale stare, dobre dwudziestki sprzed denominacji. Czyli z czasów świetności wąsacza z Matką Boską w klapie, z fikuśnym, bardzo odpustowym długopisem, podpisującym porozumienia sierpniowe w Gdańsku 1980. Taka dwudziestozłotówka potrafiła wybić okno z procy ze stu metrów, czyli miała poza wartością monetarną także praktyczną wartość wywrotową. No i oczywiście poznawczą – bo dziś aż tak szeroko mamy otwarte oczy przed przepastną szafą Kiszczaka. Jedni ze strachu, inni z przerażenia, świat jakby zawalał nam się w przyspieszonym tempie przed oczami. Wybrzmiały właśnie nadzwyczaj uroczyste obchody dnia Żołnierzy Niezłomnych, już szóste z kolei. Nie zauważałeś/aś ich wcześniej, gdyż były umiejętnie skrywane przez poprzedniego lokatora Belwederu. Ale przecież były – i przypominały raz na zawsze wydawałoby się pogrzebaną, wraz z bezimiennymi grobami ofiar powojennego terroru, historię prawdziwą. Nie można dziwić się zrozumiałej rodzinnymi uwarunkowaniami powściągliwości Komorowskiego właśnie w tym dniu. W końcu jego żonie Annie z d. Dziadzia, córce dwójki oficerów UB oraz całemu ich otoczeniu służbowemu nijak nie mogło się „rozgrzebywanie starych ran” podobać. To oni właśnie starannie i metodycznie wyłapywali „wrogów ludu” z „reakcyjnego podziemia” przez całą powojenną dekadę. To oni grzebali w bezimiennych mogiłach, gdzieś w lesie, pod płotem, w podziemnych lochach, tych „wrogów ustroju” po kapturowych procesach, a najczęściej i bez nich – ot, po prostu: strzał w tył głowy, tak jak uczyli instruktorzy NKWD z lasu katyńskiego. Notable niedawnego establishmentu nie mogli nie odczuwać podskórnego lęku, ledwie tłumionego masową, stadną obecnością koleżeństwa po fachu, przechodząc z konieczności w żałobnej procesji ostatniego, najwyższego naczelnika Jaruzelskiego obok panteonu pamięci zbrodni komunistycznych. Bowiem równolegle z nieśmiałą z początku inauguracją dnia Żołnierzy Niezłomnych rozpoczęto w końcu i prace ekshumacyjne na tzw. łączce powązkowskiej, czyli terenie bezpośrednio przylegającym do ogrodzenia wojskowych Powązek w Warszawie, tradycyjnej nekropolii wojska. Dzięki uporowi historyków, na czele z dr. Szwagrzykiem, udało się przełamać liczne przeszkody formalistyczne, wraz z całkowitym zakazem prac – i doprowadzić do odnalezienia i identyfikacji najbardziej znienawidzonych i niebezpiecznych z punktu widzenia „polskiej” bezpieki, pracującej pod ścisłym nadzorem oficerów rosyjskich, „wrogów ludu”, bohaterów podziemia, kolegów rotmistrza Pileckiego, grzebanych bezimiennie i z symbolicznej zemsty dosłownie pod płotem cmentarza powązkowskiego. Jak psy. Nieuniknione wychodzenie prawdy na światło dnia nie odbyło się wszak jednego dnia, ani przez jedno wydarzenie. To był niepowstrzymany proces, który ciągle trwa, a zaczął się na dobre przed pięciu laty. Być może podjęto taką decyzję, a prawdopodobniej był to nieuchronny efekt wielu pojedynczych działań ludzi dążących do prawdy. Po prostu. Oczywiście zachodzące w szerokiej polityce procesy odcisnęły na tym przyspieszonym odzyskiwaniu pamięci o powojennej historii swoje piętno. Nabrało ono rozmachu po maju 2014, gdy w Warszawie Obama ostatecznie przestawił zwrotnice geopolityki na kurs antyrosyjski. Bezpośrednim efektem tego była jak pamiętamy walka gangów pod postacią afery kelnerów, ale także inne wydarzenia, w tym renesans niepodległej polityki historycznej, a z nią wzmożone przypominanie historii „żołnierzy wyklętych”, którymi – pomimo absolutnie wyjątkowych życiorysów, nadających się jak mało co na powieści i filmy sensacyjne, a co dopiero do badań historycznych – nikt, ale to literalnie nikt nie śmiał i nie zechciał się dotychczas poważnie zająć. Tak więc bohaterowie i żołnierze zaprawdę „wyklęci”. Nic wszak nie trwa wiecznie i jak widać klątwa UB, skazująca bohaterów na zapomnienie dosłownie pod płotem, a nawet pod chodnikiem cmentarza, wraz z dominującym wiatrem historii także straciła swą moc. Coś właśnie takiego musiał czuć mąż pani Dziadzi, a już z pewnością ubeckie gromady żałobników po Jaruzelskim, które pierwszy raz nie mogły w zadowolonej zadumie przetoczyć się po betonowych płytach, kryjących szczątki bohaterów, a dawnych wrogów. Gorzej: musieli patrzeć na postawiony im na pamiątkę pomnik! Na nic dziesięciolecia milczenia i zakazu publikacji, prawda wychodzi z ziemi na wierzch, a martwi ożywają... Nietrudno przy odrobinie wyobraźni odgadnąć jaskółczy strach w sercach Komorowskich i całej ubeckiej gromady. Będą się mścić? Urządzać polowania na czarownice? Przecież te chwalebne czasy z naganem w garści, jak je wspominał Kołakowski, miały na zawsze zostać przysypane ziemią zapomnienia, wraz ze zwłokami ofiar. Na zawsze! A jednak wychodzą niczym wilkołaki, postaci z koszmaru, w samo południe. Nawet podczas pogrzebu naszego bohatera, przywódcy i obrońcy – Jaruzelskiego wraży tłum potomków tamtych ofiar, z transparentami w dłoniach, wyprowadza dziś ich duchy na światło dnia. Nie dają spokoju, co z tym zrobić, co z tym zrobić? Nasza ostoja i obrona spoczęła w grobie. Czy możemy czuć się bezpieczni, gdy tajemnice zdawałoby się na zawsze pogrzebane, wychodzą na światło dnia? O nie – nie możemy czuć się bezpieczni... Takimi torami musiały biec myśli pieszczochów starego reżimu, tych wszystkich utrwalaczy władzy ludowej w roku ubiegłym, po śmierci gwaranta spokoju – Jaruzelskiego. A co dopiero mogą czuć dziś, gdy taktownie zniknął i drugi filar niezłomnego tandemu dwóch wojskowych bezpieczniaków – Kiszczak? Obydwaj, Jaruzelski i Kiszczak pięli się w swoich karierach równolegle, poczynając od Informacji Wojskowej przy końcu wojny i nawzajem pojawiając się w swoich meldunkach. Tak dalece, że doprawdy nie wiadomo, który którego do sowieckiej razwiedki zwerbował, bo istnieją na ten temat równoległe raporty. Ale dość na tym, że mieli równoległe życiorysy i równorzędne stopnie wojskowe, aczkolwiek ze wskazaniem na prymusa Jaruzelskiego, którego kariera w Sztabie Generalnym, za sprawą moskiewskiego patronatu, przebiegła w tempie całkowicie niespotykanym. Drugą wskazówką na lekką przynajmniej przewagę Jaruzelskiego w tandemie, przeprowadzającym w Warszawie sławną „transformację ustrojową”, był specjalnie dla niego nadany order Lenina. Wygląd, kompozycja osobowa i chyba cała kombinacja Okrągłego Stołu to było jednak niewątpliwie dzieło autorskie Kiszczaka, wraz z samym meblem. Ale prezydentem w jego wyniku został Jaruzelski, a Kiszczak „zaledwie” jego szefem bezpieki. Czyli talenty dyplomatyczne można przypisać jednemu, a bezpieczniackie drugiemu. Strażnikiem teczek sensu stricte niewątpliwie był Czesław i sądząc ze służbowej pragmatyki kluczy do nich nie oddał nikomu. A jednak życie nie znosi próżni – i ktoś z prozaicznych powodów musiał je niedawno przejąć, bo przecie zginąć nie zginęły. Kiszczaczyna nie traciłaby dwóch tygodni na pertraktacje z szefem IPN, nie mogącym się zdecydować, co z jej papierami zrobić, kiedy taki już ma porządek w swoim królestwie. I nie uczestniczyła w całym żmudnym przeszukaniu willi oraz daczy na Mazurach, które z natury rzeczy do rozrywek nie należało, z powodu jakiejś chwilowej fanaberii. Żony generałów bezpieki takich błędów nie robią. Kiedy zatem zgodnie z dominującym wichrem dziejów dwa filary polskiej transformacji nikną ze sceny politycznej, można by rzec bardzo taktownie i w porę, jednego roku naraz obydwaj, to niezależnie już od przyczyn tego zniknięcia można być pewnym, że zachodzą poważne zmiany. Ale o tym wszak już wiemy. Mówią o tym od kilku lat marsze „Żołnierzy Wyklętych” i jaskółczy strach ubeckich utrwalaczy, wyzierający już całkiem jawnie z ich oczu. Coś poważnego zatem się stało, a co zapowiadała narastająca, niepowstrzymana fala historycznej pamięci. Znikły dwa najpotężniejsze i chyba wyłączne filary atrapy „wolnej Polski”, skonstruowanej w Magdalence – jej architekci. Wypadałoby zastanowić się, co to naprawdę oznacza, bowiem nie chodzi tylko o symbole. Te są ważne, ale same w sobie są one jedynie sygnałem i materiałem realnych wydarzeń, tkwiących u ich źródła. Wyciągnięcie złowrogich duchów Solidarności z szafy Kiszczaka można traktować jako pozagrobową zemstę za ekshumacje i duchy z Łączki Powązkowskiej, ale równie trafnie jako znak końca pewnej epoki przejściowej, postkomunizmu. Nie ma dziś obrońców utrwalaczy władzy ludowej. Zbrodnie powojenne były zbrodniami, a ich wykonawcy zbrodniarzami. Nawet flagowy szantaż Jaruzelskiego wobec proponentów odznaczenia Kuklińskiego: „jeśli Kukliński był bohaterem, to kim byliśmy MY?” odszedł wraz z tandemem Jaruzelski-Kiszczak w zapomnienie. Zupełnie naturalnie rozważa się rychłe nadanie Kuklińskiemu szlifów generalskich, a min. Macierewicz rozpoczął otwieranie szczelnie zabarykadowanych dotychczas archiwów tzw. zbioru zastrzeżonego IPN, w swej większości zawierającego materiały wywiadu wojskowego, czyli prawdziwe, realne podstawy systemu władzy, utworzonego w wyniku Okrągłego Stołu. Jego reżyserami, pilotami i nadzorcami było dwóch wspomnianych generałów bezpieki, zatem wraz z ich odejściem wypadałoby oczekiwać nastania nowej epoki. Wydarzenia wydają się taką właśnie hipotezę potwierdzać. Prezydent Duda uroczyście świętuje dzień Żołnierzy Niezłomnych, już nie jakieś wspomnienie wstydliwych wypadków z przeszłości, ale dzień narodowego święta – i po raz pierwszy obchodzone jako dzień chwały. Jeśli to nie jest przejaw wiatru dziejów, przemiatającego niczym śmieci tabuny ałtorytetów, pilnujących od sześciu dekad, aby o tych „bolesnych czasach” za głośno nie mówić, to co to jest? Nie ma Jaruzela, nie ma Kiszczaka. Nie trzeba się obawiać nazywać bohaterów po imieniu – i podobnie zdrajców, bandytów i zbrodniarzy. Postkomuna zawaliła się pod ciężarem kłamstwa i można powiedzieć, że było to nieuniknione. Widzimy to w sferze symbolicznej, w tym przeraźliwym wrzasku sierot po propagandowym systemie kłamstwa, w którym ojcem demokracji był Jaruzelski, a Kiszczak z drużyną swoich wiernych ubowców był skrzyżowaniem harcerstwa z ministrantami. Nie pomogą wrzaski ałtorytetów: Mimimichnika, Paradowskiej, Passenta i Żakowskiego, kiedy ich wczorajsi idole i wzory do naśladowania okazują się jeden po drugim stadem zwykłych kapusiów i zdrajców. Kim są dziś te dinozaury redakcyjne, tzw. weterani dziennikarstwa? Ano, sądząc choćby po zestawie stręczonych przez ćwierćwiecze idoli, pospolitym dziennikurestwem. Nie zamierzam pochylać się niżej, do jakiejkolwiek krytyki i polemiki z ta zgrają – i tak postąpią ludzie minimalnie choć inteligentni. Nie ma sensu zajmować się dziennikurestwem, ani nawet tracić cennego czasu na studia ich kłamliwych wypocin, nie mówiąc już o polemice z kłamstwami. Szkoda czasu! Dość na tym, że jak murem stanęli za patentowanym kapusiem Bolkiem. Tak jak zwykle zresztą, gdyż od siedmiu lat co najmniej jadą na starym „patencie”, polegającym na omijaniu drażliwego tematu. Bolek? Pierwsze słyszę. Stosowanie dziś, w momencie druzgocącego ujawnienia oryginalnej teczki Bolka, którą pieczołowicie przechowywał nie niepokojony przez nikogo sam ojciec chrzestny polskiej transformacji Kiszczak, tego taniego chwytu z przeszłości już nie tyle świadczy o bezradności dziennikurewskiego środowiska, co raczej je definitywnie demaskuje. Nie sposób dziś traktować poważnie takiego stanowiska – i zatem logicznie samych wyrobników słowa, po ćwierćwieczu ewidentnych kłamstw chwytających się dziś tego desperackiego wybiegu czterolatka. Nic nie wiem... A powinieneś wiedzieć kłamliwa pismaczyno, bo sprawa jest od dawna znana! Bolek jest znany od dwudziestu lat Podejrzane ślady, tkwiące w życiorysie idola Solidarności niczym zadra w siedzeniu – i z tego prozaicznego powodu nie dające ani o sobie zapomnieć, ani przeoczyć – wyszły na publiczne światło już w trakcie pierwszej Solidarności, a szerzej zostały rozpropagowane w drugiej połowie lat '90, po obaleniu rządu Olszewskiego. W zamachu tym – co wielce znamienne – prominentne role odgrywał egzotyczny duet Tusk-Pawlak oraz ówczesny prezydent Wałęsa. W ramach późniejszych rekryminacji i dyskusji na szerokie łamy wyszły agenturalne podejrzenia, wysuwane wobec Wałęsy przez nie byle kogo, a mianowicie ścisłą czołówkę WZZ i niekwestionowanych przywódców strajkowych: Gwiazdów i Walentynowicz. Później dołączył do nich Krzysztof Wyszkowski, samotnie i ze zmiennym losem prowadzący sądowe zmagania z „idolem Solidarności”, a którego Wałęsa pozwał o ochronę dóbr osobistych. I tu Wałęsa przeżył bolesne rozczarowanie, gdyż pomimo braku dokumentów źródłowych sąd musiał pozew odrzucić, czyli przyznać rację Wyszkowskiemu, nazywającemu Wałęsę kapusiem. Wprawdzie sąd lustracyjny nie dopatrzył się śladów agenturalnej działalności kapusia – i wydał korzystny dla niego wyrok, że mianowicie Wałęsa nie współpracował z bezpieką – ale co innego pokazał proces cywilny z Wyszkowskim. Oto sam z własnej woli zgłosił się do Gdańska były pracownik SB, prowadzący Wałęsę w latach '70 i przyjechał wiedziony relacjami prasowymi z południowej Polski złożyć zeznania w charakterze świadka. Stachowiak obszernie i wiarygodnie opisał działania Wałęsy jako płatnego konfidenta bezpieki i swojego podopiecznego, co notabene znalazło obecnie całkowite potwierdzenie w cudownie odnalezionej teczce Wałęsy z szafy Kiszczaka. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 10/16 |
wtorek, 8 marca 2016
Ostatni wałek Bolka czyli Jeszcze Bolska nie zginęła
-
blog comments powered by Disqus