Zajęliśmy się z okazji misji kijowskiej Balcerowicza przed tygodniem gwałtownymi zmianami geopolitycznymi w naszym zakątku Europy i ich przejawami. W istocie zauważyliśmy bardzo długi i konsekwentny proces budowania obustronnej animozji NATO-Rosja, o którego wielu przejawach piszę od lat – i wciąż wyciągam podobne wnioski. Do tematu, najważniejszego dla nas w sensie strategii państwa, a nawet przetrwania, będę zapewne wielekroć powracał, a teraz - korzystając z okazji wielu rocznic, uroczystych obchodów i zauważalnych gołym okiem zmian – podsumujmy na gorąco chwilowo wybijający się na pierwszy plan temat wojskowości. Był on wprawdzie właściwym tematem poprzedniego artykułu, ale z konieczności musimy się posuwać metodycznie i odcinkowo tak, aby bliżej zastanowić się nad poszczególnymi detalami, nie tracąc jednocześnie z oczu strategicznej układanki, a zwłaszcza jej konsekwentnej logiki. Zarówno propaganda, jak i szczególnie główni gracze, już to dla własnej wygody łatwego posuwania naiwnymi pionkami mas propagandą massmediów, już to dla ukrycia przed ich oczyma właściwego, większego planu, koncentruje się zawsze na chwilowych detalach, a unika jak ognia strategicznej syntezy. My te dwa podejścia łączymy i obserwujemy w aktualnym kontekście. Wyłania się z tego obraz zdecydowanie odmienny od oficjalnego i bez trudu dostrzeżesz jego logiczną ciągłość, co już samo w sobie wystarcza za dowód praktyczny prawidłowości postępowania. Jest naturalnie i łyżeczka dziegciu w tej beczce miodu. Okazuje się bowiem, że obecni rządziciele nie różnią się literalnie w niczym od swoich poprzedników, posługując się dokładnie tymi samymi narzędziami zarządzania masami {stadami}, ale to wszak nie jest dla nas nowina, skoro tak właśnie przewidywaliśmy. Takie są bowiem niepisane, lecz rygorystycznie przestrzegane zasady demokracji fasadowej. Pytaniem tematycznym poprzedniego opracowania było: kiedy wojna na wschodzie? Doszliśmy w nim do konkluzji, że nie dziś, bowiem dopiero się do niej szykujemy a i druga strona nie wydaje się do niej gotowa. Przygotowania wszak {ros. podgotovka} idą pełną parą, a ostatnio doznały gorączkowego przyspieszenia. Stąd i zaniepokojenie w sercach co bardziej przewidujących, a do takich należą moi szanowni czytelnicy. Spoglądamy zatem na wschód z niepokojem, gdyż nie sposób patrzeć inaczej po serii dwustronnych prowokacji w pobliżu naszych granic, jak choćby z udziałem niszczyciela rakietowego Donald Cook, którego znów – podobnie jak na Morzu Czarnym – przywitały rosyjskie myśliwce Su-25, przelatując 10 m nad pokładem, tym razem bez użycia systemu walki radioel. Chybiny, czy też ostatni wyczyn jakiegoś rosyjskiego akrobaty za sterami myśliwca, który wykonał karkołomną figurę beczki nad amerykańskim samolotem zwiadowczym {zwiad elektroniczny} w poprzek jego lotu, znów kilkanaście m nad głowami Amerykanów i na Bałtyku, ok. 100 km od Królewca. Czy Rosjanie dostali małpiego rozumu? Tak starają się nas przekonać media, aczkolwiek patrząc od drugiej strony ich gorączka jest całkowicie uzasadniona. Oto odbyły się na Bałtyku wspólne manewry NATO, z obowiązkowym naszym udziałem, a także wszystkich naszych sojuszników z regionu, nie wyłączając wielce znaczącej Ukrainy. Doszło nawet rzekomo do kolizji polskiego okrętu podwodnego z rosyjskim, ale nie to przecie jest istotą tych wydarzeń, a całkowita zmiana nastawienia w naszym regionie: przejście z okresu ćwierćwiecza uspokojenia i wyciszenia do głośnej asertywności. Rosjanie głośno i demonstracyjnie pokazują nam w Syrii swoje lotnictwo i rakiety w działaniu, co chwilę organizują gdzieś wielkie manewry wojskowe, a NATO czyni dokładnie to samo po drugiej stronie granic. Kto jest inicjatorem wydarzeń dostrzeżesz w moich starszych opracowaniach, bowiem są one niewątpliwie widomym przejawem konsekwentnych zmian strategii i organizacji NATO oraz Rosji. Dziś uwidoczniają się one publicznie – i nie ma w tym nic specjalnie zaskakującego, ani nowego. Organizując manewry wojskowe właściwie pod oknami rosyjskich wojaków, których ponad stutysięczny kontyngent upakowany jest w specjalnej enklawie Królewca {oficjalnie Kaliningrad}: marynarze, lotnictwo, rakiety oraz co najważniejsze wywiad elektroniczny, trudno się spodziewać ich radosnego aplauzu, a wypadałoby raczej przygotować się na nieufność i wrogość. I dokładnie taka właśnie jest reakcja Rosjan, podrywających swoje myśliwce, w tym wypadku ze specjalnym pilotem kaskaderem za sterami, aby „pokazał amerykańcom”, że nie są mile widziani. Z pewnością nie jest mile widziany samolot ochrony radioelektronicznej manewrów morskich, „obmacujący” rosyjskie pozycje rakietowe i radarowe, namierzający cele w Kaliningradzie i aktualizujący sobie przy okazji ich listę oraz charakterystykę. Ale z drugiej strony także nie sposób wyobrazić sobie dziś wojskowych manewrów bez takiej ochrony, a już szczególnie obok największej zachodniej bazy wojskowej Rosji, która – tak wynikło z ustaleń Jałty – mieści się nie tylko poza właściwymi granicami Rosji, ale w dodatku przy naszej granicy i także przy granicy trzech państw bałtyckich, z którymi mamy dziś dziejowe szczęście współdziałać w jednym sojuszu wojskowym. Mówiąc praktycznie jesteśmy w NATO, ale w sensie wojskowej infrastruktury nadal panuje porządek zimnowojenny, gdyż podobnie jak pół wieku temu jeden rozkaz z Moskwy wystarczy, aby w przeciągu doby garnizon kaliningradzki wylał się ze swoich koszar i opanował państwa nadbałtyckie. To jest tak samo realne dziś, jak było pół wieku temu – i nie bez powodu Stalin wynegocjował sobie u Churchilla taką newralgiczną lokalizację. Dziś, przy manewrach otwierających „wzmocnienie wschodniej flanki NATO”, które realizuje u nas nieustraszony badacz Smoleńska Macierewicz, nie powinno dziwić zatem, że ta inauguracja odbywa się w pobliżu Królewca, gdyż jest on skuteczną zadrą w ciele całego zreformowanego na wschodzie sojuszu. W czasach Układu Warszawskiego, gdy dzisiejsze państwa członkowie NATO w naszym regionie były zarządzane przez Kreml pośrednio, poprzez marionetkowe rządy, a porządku pilnowały sojusznicze armie „ludowe”, pilnowane z kolei czujnym okiem przez GRU, Kaliningrad pełnił dokładnie tę samą dywersyjną rolę, co i dziś. Gdyby przyszło co do czego, gdyby na przykład nie powiodła się z jakiś powodów akcja „bratniej pomocy” wojsk Układu Warszawskiego w Pradze, zawsze stał w odwodzie i gotowości, jako ostatnia karta strategiczna Moskwy na zachodzie. I dziś Królewiec znów jest powodem do niepokoju nas i naszych sąsiadów, bo cóż nam z tego całego NATO na papierze, skoro Rosja w ostatecznym rachunku wciąż może zająć państwa nadbałtyckie i całe nasze Mazury, bez specjalnego nawet wysiłku, kiedy tylko poczuje taką wolę? Nie powinno dziwić zatem, że brukselskie dowództwo NATO za jeden z głównych celów obecnej modernizacji i uczynienia skuteczną wschodniej flanki postawiło częściową choć niwelację zagrożenia, jakie obiektywnie stanowi dla nas rosyjski Kaliningrad. Nie będziemy się Rosjan obawiać i nie będziemy się ich pytać, czy się łaskawie zgodzą na manewry na Bałtyku. To jest w końcu nasze morze. Wiemy, że nasze okręty i samoloty 100 km od ich wyrzutni rakiet to tak, jakbyśmy defilowali z wojskową orkiestrą pod samymi ich oknami. Nawet głuchy artylerzysta usłyszy – w końcu drży cała kamienica – i o to właśnie chodzi! Czy Misza i Wańka z Królewca mogli postąpić inaczej, niż wskoczyć za stery swoich maszyn i pokazać nam, że Bałtyk to jest jednak ich morze? Nie mogli. Pilnują tu porządku od Jałty, a od ćwierćwiecza, pomimo wymaszerowania z naszej ziemi Armii Czerwonej, na Bałtyku było całkiem cicho, gdyż nikt o organizacji żadnych manewrów ani się ważył pomyśleć. Nikt nie chciał budzić królewieckiego niedźwiedzia i głuchego Wani artylerzysty ze słodkiego snu. Dziś ten czas ciszy na morzu bezpowrotnie minął, bowiem czas już najwyższy, aby przemienić papierowy sojusz na coś praktycznego, a to oznacza w pierwszej kolejności neutralizację wielkiej rosyjskiej bazy u naszych granic. Nie oznacza to, że musimy ich koniecznie stamtąd wykurzyć, ale jeśli mamy być u siebie w domu gospodarzami, musi to z konieczności oznaczać brak przed nimi lęku i możliwość skutecznej przed nimi obrony. Niech tam sobie w Królewcu siedzą. Jeśli będą próbować wychodzić, dostaną solidne manto. Nie dziwi zatem gorączkowa niechęć Rosjan na taką zmianę postawy swoich dotychczas pogrążonych w letargu zachodnich sąsiadów i NATO. Podważany jest dziś cały porządek jałtański na zachodniej granicy imperium rosyjskiego i jest to dla niego oczywiste zagrożenie. Wszak jest mi to obojętne, bo to nie jest moje imperium i nie mój interes. Mój interes to mieć zdolność jego ewentualną agresję, a szczególnie groźby jej użycia, wielekroć skutecznie używane wobec nas {ostatnio przez gen. Jaruzelskiego}, z uśmiechem odeprzeć: jak chcesz Wania, to strzelaj, jestem gotów… To jedyny, realny i skuteczny fundament pokoju: sprawna siła zbrojna. Nie obronią nas żadne traktaty i sojusze, a jedynie sprawna i skuteczna siła własna. Tak jakbyśmy widzieli dziś jej odradzanie w ramach NATO. Wprawdzie rosyjskie radary w Kaliningradzie wciąż sięgają swym zasięgiem aż do Lizbony, czyli widzą całe niebo nad Europą i podrywają swoje samoloty, kiedy tylko zobaczą coś na nim niepokojącego, to nie będziemy żyć w ciągłym strachu. My też mamy radary i samoloty. I kiedy pojawi się coś niepokojącego na niebie od wschodu, też będą gotowe do walki. Tak wygląda stabilny pokój, ufundowany nie na pustosłowiu „zaufania”, co na realnej i pewnej swojej sprawności sile. Musi po pierwsze istnieć. A po drugie musi ćwiczyć, zatem cóż lepszego niż w tych odmienionych okolicznościach przyrody zorganizować hałaśliwe manewry pod oknami Rusków? Nic lepszego nie można byłoby wymyślić na wybudzenie niedźwiedzia z letargu. Pobudka Miszka! Jałta skończona, budujemy skuteczną armię na granicy z tobą, koniec błogiego spokoju… Tylko w taki sposób możemy umiejscowić w praktyce ostatnie wydarzenia we właściwych proporcjach. Nieprzypadkowo równolegle z manewrami na Bałtyku dowództwo NATO w Europie objął właśnie gen. Scaparotti, zastępując gen. Breedlove’a, którego prywatnie nazywam Strangelove, gdyż miał niewątpliwą przyjemność potrząśnięcia spokojną do tej pory i trwającą w przejściowym letargu strukturą sojuszu, który po przyjęciu nowych członków na wschodzie ograniczył się do szkolenia kadr państw członków, integracji dowodzenia i systematycznej modernizacji ich wyposażenia. Ten okres wstępny zakończył się wraz z diametralną zmianą stosunków wschód-zachód i obłożeniem Rosji embargiem. Dziś znajdujemy się jako członkowie sojuszu w stanie cichej na razie wojny z Rosją i najwyższy już czas, aby przejść do zmian praktycznych w samym NATO. Ich podstawy traktatowe i biurokratyczne wdrożył w tym ostatnim, najciekawszym okresie Breedlove, najwyraźniej dowódca czasu pokoju. Obecnie stery NATO w Europie przejmuje Scaparotti, moim zdaniem dowódca na czas wojny, następuje bowiem wyraźne przejście do praktycznego przestawienia wojsk sojuszniczych na naszym kontynencie na reżim wojenny, czyli czynnej gotowości bojowej. Nie jest to tylko moja ocena, ale wręcz oficjalne stanowisko dowództwa sojuszu, które parokroć w przeciągu ostatniego półrocza zaanonsował Breedlove, a potwierdził podczas swojej inauguracji Scaparotti. NATO zmienia w związku z asertywną i zagrażającą dla bezpieczeństwa europejskiego postawą Rosji swoją posturę obronną z sojuszu stricte obronnego na sojusz aktywny. To cytat z pamięci, oddający sens i ducha kilku charakterystycznych wypowiedzi dowódców. Tłumacząc na polski oznacza to przejście ze stanu letargu i spokoju w stan pospiesznych przygotowań wojennych. Jest to ostatnie stadium przed faktycznym ogłoszeniem wojny zauważ, gdyż oznacza praktyczną gotowość do przystąpienia do niej w każdej chwili – i to zarówno w formie biernej, jak i czynnej, czyli agresywnej. Jeśli sądzisz, że takie sformułowanie może być wynikiem jakiegoś nieporozumienia, albo generalskiego kaprysu, spieszę wyprowadzić cię z błędu. Jeszcze raz spokojnie przeanalizuj wyważone, starannie wypolerowane sformułowania dyplomacji generalskiej. Te frazy są tak gładkie nie bez powodu: zostały nakreślone już dawno temu i niosą ze sobą bardzo poważne dla nas konsekwencje. Jak napisałem uprzednio znajdujemy się z racji geopolityki nieodmiennie na styku dwóch tarcz tektonicznych, wyznaczających w ciągu ostatnich trzech stuleci rytm naszej historii: azjatyckiej płyty, dominowanej przez Kreml oraz europejskiej, dominowanej przez Berlin. W każdym kontakcie obydwu musimy z konieczności uczestniczyć. Nie twierdzę, aby do kolejnego musiało dojść, twierdzę jedynie - opierając się na znakach w świecie gospodarki i polityki – że pokonujemy kolejne etapy do następnej konfrontacji. I w dodatku twierdzę tak od pięciu już lat, złośliwi powiedzą zatem, że to już idee fixe. Kłopot w tym drogi watsonie, że coraz więcej dowodów na tę tezę wokół nas, są już wręcz ogłuszające. Dokładnie tak, jakby ktoś nas na tę wojenkę rychtował. Ze stanowiska dowódców NATO Breedlove oraz Scaparottiego wynika bowiem jednoznacznie, że ćwiczenia wojskowe, nawet „agresywne” i „prowokacyjne”, jak je nazywają na użytek domowej propagandy moskale, stały się obecnie stałym elementem naszego pejzażu. Będziemy mówiąc wprost od teraz nie tylko gotowi do odparcia napaści {to pozostaje niezmiennie cel zasadniczy sojuszu obronnego, jakim jest w dokumentach traktatowych i swej strategii NATO}, ale także gotowi do jej zainicjowania, naturalnie tylko w obronie naszych słusznych interesów, ale zwróć pilną uwagę na epokową wręcz odmianę w strategii. Nie można wprawdzie zmienić samego traktatu, ale można zmienić jego praktyczną treść poprzez zmianę „postury sojuszu”, czyli stylu działania. Że ma to daleko idące konsekwencje, a nie jest tylko pustą figurą retoryczną przekonują zarówno dynamiczne, można by rzec rewolucyjne zmiany w naszym otoczeniu, jak i konsekwencja w takim właśnie sformułowaniu. Skoro Breedlove w swoich wystąpieniach, znaczących kolejne etapy reform „wschodniej flanki” je wciąż powtarza, a jego następca je na samym początku wyznaje niczym credo swej misji, to można pokusić się o jeszcze jedną diagnozę, niekoniecznie potrzebną dla dobrego samopoczucia nad Wisłą, ale za to łechczącą nasze ego, bowiem znów znaleźliśmy się w centrum uwagi. Otóż sedno działań i wysiłków NATO od wielu miesięcy już koncentruje się wyłącznie na wschodniej flance, a co potwierdza nominacja Scaparottiego, stanowi zarazem istotę koniecznych zmian strategii NATO. Innymi słowy zmiana postury z pasywnej na aktywną, agresywną, na wschodniej flance NATO, stanowi od wielu miesięcy centrum zainteresowania, wysiłków i nakładów sojuszu. To jest długi, zapewne wieloletni proces – i nie trzeba być specjalnie przenikliwym, aby odgadnąć jego oficjalne ogłoszenie na najbliższym szczycie NATO w Warszawie. Potwierdzi on naszą centralną na tej wschodniej flance rolę i zapewne ogłosi coś na kształt nowego minisojuszu na wschodzie Europy, albo i generalną renowację całego NATO, aczkolwiek druga wersja wydaje mi się mało prawdopodobna. Tłumacząc to na polski NATO nie zmieniło tymczasem oficjalnej strategii, ale na potrzeby spodziewanego konfliktu z Rosją, a właściwie już trwającej na jej wschodniej rubieży wojny, zmieniło swoją doktrynę, dokumenty planistyczne, strukturę, uzbrojenie, a wkrótce zapewne i organizację jednostek na wschodniej flance ze stricte obronnej na mieszaną: obronno-agresywną. Jeśli nie jest to zmiana epokowa i ostateczne zamknięcie porządku jałtańskiego, a właściwie pojałtańskiego, to cóż to innego jest? Wiemy, że oficjalne dokumenty tę nową strukturę zaprezentują nam w lipcu, przy błysku fleszy wszyscy najważniejsi: Obama z wiceprezydentem Bidenem {to zapewne na odchodne, aby podkreślić historyczne znaczenie}, Scaparotti i wszyscy prezydenci państw regionu. Nieznane dziś detale będą wówczas gotowe, ale nie musimy czekać aż do środka wakacji, aby je poznać, gdyż ich wytyczne znamy już dziś. Muszą być jasno zdeklarowane, aby i końcowy wynik warszawskiego szczytu był konkretny, ktoś musi te dokumenty i umowy precyzyjnie ustalić i uzgodnić zawczasu, aby były gotowe w lipcu do uroczystego podpisania. Jak inaczej wyobrażasz sobie „szczyt”? Tak właśnie działa to w praktyce: najpierw zasady, potem szczegóły, a fanfary i uściski na samym końcu. Stąd wynikła też gorączkowa aktywność polityków w ostatnim okresie. Polska jest znów w samym centrum zainteresowania wojskowych, bowiem powstaje nowy Układ Warszawski, tym razem a rebours. Tyle bowiem oznaczają te gorączkowe przygotowania do stworzenia nowego, stabilnego porządku wojskowego w Europie środkowowschodniej na gruzach Jałty. Wyniknie z tego Układ Warszawski, tym razem skierowany skutecznym ostrzem przeciwko Moskwie, tylko tak można bowiem w praktyce odebrać jej to, co hojną ręką podarowała Jałta: faktyczną zwierzchność wojskową nad regionem. Owszem, Rosja musiała przeboleć nawet gremialne wstąpienie swoich wasali do NATO, jednak ich armie były dotychczas słabe i praktycznie nie zintegrowane w ramach sojuszu, czyli faktycznie bezradne na wypadek starannie przygotowanej agresji. Taki stan letargu wystarczał dotychczas Moskwie do zachowania olimpijskiego spokoju, zwłaszcza że jej koronne atuty: agentura i siedem dekad rozpracowania wywiadowczego podbitych krajów oraz najważniejsza strategiczna baza wojskowa w Kaliningradzie, pozostały w zasadzie nietknięte. Obecne gwałtowne zmiany na wschodniej flance oznaczają brutalne przerwanie tego letargu i wejście całego regionu w stan faktycznej gotowości wojennej. Nie twierdzę, że koniecznie musi przerodzić się to w coś większego, pokazuję tylko nieuchronne konsekwencje wyrwania niedźwiedzia z letargu. Z drugiej strony warto zauważyć, że innej metody praktycznej na ostateczne wyjście z epoki pojałtańskiej nie ma, a wyjść z niej jakoś musimy, jeśli chcemy o sobie decydować. Sądząc wszak po trendach gospodarczych i demograficznych na pospieszne decyzje czas jakby minął, bowiem kraj faktycznie wymiera i staje się kolonią niemieckiego przemysłu. Najdalej za jedno pokolenie kwestia suwerenności nad Wisłą byłaby i tak rozstrzygnięta poprzez faktyczne rozpuszczenie w molochu Unii Europejskiej. Wprawdzie nie znamy postanowień nadchodzącej konferencji w Warszawie, ale widać już podstawy do twierdzenia, że i hurraoptymizm nie jest na miejscu. Ryzyko bowiem utraty suwerenności militarnej nie tyle poprzez planowane modernizacje znika, co odsuwa się jedynie w czasie. Na potrzeby konfrontacji z Rosją amerykańscy planiści, a nie ulega wątpliwości rodowód zmian, skoro ich ślady obserwujemy od lat pięciu, przewidzieli bowiem nie tyle armie narodowe w Europie, co wielonarodową armię europejską, czyli koncyliacyjnie wyszli naprzeciw dążeniom samej Unii Europejskiej, od co najmniej dziesięciolecia przejawiającej rosnące ambicje stworzenia paneuropejskiej armii. Wprawdzie przyjdzie nam na szczegóły jeszcze poczekać, możemy wszak wyciągnąć pierwsze wnioski strategiczne. Nie są one tak radosne, jak malują nam nowe władze warszawskie. Podstawowe pytanie bowiem, zaraz po pytaniu: kiedy będzie wojna? - brzmi: co z armią. Widzimy przecie wielkie zmiany, kreowane przez ministra Macierewicza, patriotyczny nastrój, całkowitą odmianę politycznej koniunktury, gdy dawno pogrzebanych w pamięci bohaterów dziś z dumą wyprowadza się na salony. Radość z tego blaknie, gdy uzmysłowimy sobie, że jest to zaledwie konieczny i zaplanowany element większej, inspirowanej z zewnątrz akcji, o ściśle utylitarnych celach. Dziś jest w Warszawie trendy być patriotą, obnosić się z tym, a niebawem wszyscy pacyfiści i sceptycy będą „ruskimi szpiegami”, podobnie jak przy okazji Smoleńska. Nie ma w tym przypadku, gdyż działają tu większe siły. Spójrzmy zatem na ostatnie przejawy ich działania i spróbujmy wyciągnąć wnioski, czy przypadkiem – dokładnie tak samo, jak było podczas powstań i wielkich wojen – nie jesteśmy przedmiotem zewnętrznej, świadomej manipulacji. Przygotowania bowiem do wojny z Rosją to duża, geostrategiczna szachownica, my znajdujemy się wprawdzie w jej środku, ale wbrew naszemu wewnętrznemu przekonaniu nie jesteśmy jej ani centralną, ani nawet szczególnie znaczącą figurą. Ważna jest przy tym nie tyle nasza obiektywna wartość, co jedynie geograficzne położenie. O ile patrzymy z perspektywy lokalnej, nie zauważymy tego, że wcale nie jesteśmy pępkiem świata, a jedynie figurą w dużej rozgrywce z imperium rosyjskim. Czas najwyższy, aby to umiejętnie podkręcanym obecnie fanom militaryzmu nad Wisłą przypomnieć. Silna armia nie jest przecie zła. Minister Macierewicz i prezydent Duda mają oczywistą rację, gdy dobitnie powtarzają, że Polska musi mieć silną armię. Pytanie tyko: komu będzie służyć i po co? Zastanówmy się chwilę, gdyż nikt o tym wyraźnie nie mówi, a to akurat w rozgrywce na dużej szachownicy najważniejsze. Pierwszy, ostrzegawczy sygnał dla nas zatem z tego jest taki, że skoro najbardziej zainteresowanym i potencjalnym ofiarom nadchodzącego zamieszania o najważniejszym nie mówią, to zapewne jest tego jakaś przyczyna. I brak geopolitycznego rozeznania nie jest chyba najważniejszy, a rolę gra interesowny charakter działań. Ktoś coś za naszymi plecami szykuje. Jak zwykle zresztą, takie mamy nieszczęśliwe położenie... Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 19/16 |
poniedziałek, 9 maja 2016
Lech, Czech i Rus, czyli Układ Warszawski
-
blog comments powered by Disqus