Wielekroć zaglądaliśmy w naszych rozważaniach w różnorakich kierunkach, aby rozeznać, co naprawdę się dzieje. Za ocean, na Kreml, nad Morze Śródziemne i w końcu do naszego wschodniego sąsiada, na Dzikie Pola, gdzie trwa wojna domowa. Wszędzie tam obserwujemy od długich miesięcy nieustanną eskalację konfliktu na linii Rosja-zachód i wszystko wskazuje na to, że trend ten w nadchodzącym czasie się nie odwróci. Przypomnę, że stosunkowo dawno temu, gdy jeszcze nie przeczuwaliśmy nawet, żę ktoś szykuje piękną rewolucję „pokojowych demonstrantów” u naszego sąsiada, zaobserwowaliśmy na podstawie niepodważalnych ruchów dyplomatycznych oraz konsekwentnych, postępujących zmian oficjalnych strategii Rosji oraz USA, że kraje te w systematyczny i nieunikniony sposób, stopniowo zbliżają się do konfrontacji. Tak więc o żadnym zaskoczeniu mowy być nie może, ale z drugiej strony jakże mówić o zaskoczeniu, kiedy pani Nuland z rozbrajającą szczerością wyznała, że USA zainwestowały w demokrację na Ukrainie 5 mld dolarów? Takie kwoty muszą przynieść jakieś wymierne skutki. I przyniosły. Patrząc wstecz nie mogliśmy wszak odgadnąć a priori, że centralne starcie nastąpi na Ukrainie – a zatem z nieodzownym naszym udziałem, o czego geopolitycznych przyczynach wielekroć pisałem. Ukraina jest zaledwie jednym z kilku teatrów trwającej już konfrontacji. Drugim jest oczywiście Syria. O ile co do Syrii mało mamy do powiedzenia i zdziałania, poza rzeczą najważniejszą w obecnej dobie muzułmańskiego najazdu na Europę, czyli szczelnym zamknięciem granic przed „syryjskimi uchodźcami”, to z racji historii, gospodarki oraz samej geografii, krótko mówiąc: geopolityki w rozgrywce kijowskiej odgrywamy centralną rolę i musimy chcąc nie chcąc z niej się jakoś wywiązać. Lepiej zatem, gdy waży się nasza przyszłość, zrobić to dobrze, a zatem najważniejsze to rozeznać wpierw sytuację „byś nie żył jak ten matoł, co nie wie kto w co gra”. Uważne spoglądanie na wschód to warunek nieodzowny, tak możni rządcy oraz geografia nieodmiennie sytuuje naszą rację stanu. Wiemy z najprostszego rozumowania i naszego własnego historycznego doświadczenia, że najnowszy wyjazd gwiazdy polskiej terapii szokowej - Balcerowicza na wschód przypadkiem być nie może. Potwierdza się zatem w dość jaskrawych barwach nasz postulat z samego początku kijowskiego Majdanu, że mianowicie Warszawa nie tylko jest tam czynna w roli czujnego obserwatora, ale – co wówczas wydawało się zupełnie niesłychane – że bierze w tym wszystkim aktywny udział. Wiadomo to było po niczym innym nie wytłumaczalnej, gromadnej a nawet można by rzec stadnej obecności polskich polityków ze stricte wewnętrznego podwórka, z racji swej mikrej postury międzynarodowej rzadko ryzykujących działania w wielkiej polityce, na kijowskim Majdanie. Podobnie jak „pokojowych demonstrantów” ktoś wyraźnie nakręcał i miesiącami opłacał, tak i polskich polityków ktoś do takiej stadnej manifestacji „solidarności z Ukrainą” skłonił. Któż to jest, ta tajemnicza siła, uwidoczniło się w kilku szerzej opisywanych na witrynie osobliwych przypadkach majdanowskich. Dwa zasługują na szczególne wyróżnienie: osoba ówczesnego ministra spraw zagranicznych Sikorskiego, rozstawiającego ukraińskich parlamentarzystów po kątach {„albo się zgodzicie na te warunki, albo będziecie mieli wojnę”} oraz v-ce minister spraw zagr. USA Victorii Nuland, pogardliwie zalecającej w podsłuchanej przez moskali telefonicznej rozmowie amerykańskiemu ambasadorowi w Kijowie Pyattowi „Fu*k the EU”. Sikorski, który w efekcie wielkiej prowokacji medialnej Gangu Kelnerów musiał jak niepyszny odejść ze stanowiska na ciepłą posadkę u swoich amerykańskich przyjaciół, oto pełnił w czasie majdanowskiego zamachu stanu rolę dyplomatycznego koordynatora państw europejskich w Kijowie, innymi słowy naprawdę wydawał polecenia. I krótko po jego awaryjnej wizycie na Majdanie rozległy się strzały, a kijowska rewolucja przebiegła zaplanowanym torem. Tym publicznym działaniom na najwyższym szczeblu towarzyszyły w nieodzowny sposób ciche akcje na zapleczu, których ślady zobaczyliśmy choćby w rewelacjach o osobistym zaangażowaniu nadwiślańskiego szefa spraw wewn., czyli pierwszego gliny Bartłomieja Sienkiewicza – i nie chodzi tu bynajmniej o jego odkrywczą diagnozę z Sowy i przyjaciół że nadwiślański porządek to „ch**, d*** i kamieni kupa”, a o dostawy sprzętu oraz ludzi na Ukrainę. Czy może dziwić zatem dziś warszawski desant w Kijowie w postaci całej trójcy polskich reformatorów? Nie może i nie powinien, gdy Warszawa od samego zarania przewrotu działała tam zarówno politycznie, jak i operacyjnie. Gdzie Rzym a gdzie Krym Przytaczam rys wstępny dla uzmysłowienia, że centralna rola Warszawy została na centralnym teatrze europejskim konfrontacji z Moskwą zadecydowana przez architektów Majdanu, którzy planują w kategoriach geopolityki i dużej mapy, a nie regionalnych konfliktów o rozdział konfitur. Innymi słowy aktywna współpraca Warszawy w tym większym zamierzeniu: konfrontacji na europejskiej wschodniej flance, była i jest niezbędna. Stąd wysnuliśmy wnioski o spodziewanym awansie w Warszawie ekipy patriotycznej, a nawet mogliśmy z wielką pewnością i długim wyprzedzeniem zapowiedzieć duet Duda-Szydło przed rokiem. I mamy opcję patriotów u władzy w Warszawie, zmiatający bezpardonowo zasiedziałe ślady rosyjskich powiązań agenturalnych i gospodarczych tak gorliwie, że zagrożone w swojej dostatniej egzystencji tysięczne zastępy ubekistanu musiały w obronie swoich emerytur powołać KOD, próbujący na wszelkie możliwe sposoby wypracować brukselskie poparcie dla swojego trybunalskiego zamachu stanu, pod nośnym dla unijnego lewactwa hasłem „obrony demokracji”. To wszystko przejawy tego samego procesu i starcia: wypychania wpływów Rosji z naszego terenu i całego regionu. A punktem zapalnym, rozgrywką centralną na tym teatrze jest oczywiście wojna domowa na Ukrainie, czyli jej postępujący, systematyczny rozbiór. Celem planistów konfrontacji nie jest – jak masowo tumanionym indianom w telewizorniach nad Wisłą i Dnieprem się tłumaczy – ani mityczna „demokracja”, ani „przyłączenie do NATO”, ani tym bardziej „przyłączenie do Unii”. Te hasła, jakkolwiek idą za nimi jak najbardziej praktyczne działania i skutki w sferze realnej, są jedynie propagandowym uzasadnieniem działań wojennych z Rosją. Na razie te działania przybierają dla nas przynajmniej formy łagodne, niemniej musimy – jako warunek wstępny jakichkolwiek poważnych rozważań – przyznać dość oczywisty dla wyrobników rzemiosła wojennego fakt, że znajdujemy się od kilku już lat w stanie wojny z Rosją. Czy tego chcemy, czy nie – jest to stan obiektywny, z którego wypływają konkretne wnioski. Nie może dziwić niepokój, wywołany taką alarmistyczną diagnozą w sercach młodych poborowych. Wyobrażają sobie, że niebawem nadejdzie powtórka z poprzedniej wojny i będą nas „wyzwalać” krasnoarmiejcy w spiczastych czapach. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 18/16 |
wtorek, 3 maja 2016
Spojrzenie na wschodnią stronę, czyli Lech, Czech, Rus i wojak Szwejk
-
blog comments powered by Disqus