sobota, 23 stycznia 2010
Peak Kennedy
Nie, to nie nazwa szczytu w Australii, tylko szczytu giełdowego. Zapowiadana i oczekiwana od dawna korekta nadeszła - jak zwykle - nieoczekiwanie ;). Tym razem wygląda na głębszą sprawę, więc może to być nawet odwrócenie odbicia i powrót do spadków w kierunku nowego, absolutnego dna. Jak wiadomo, jestem zwolennikiem niższego dna, bowiem twierdzę, że zgodnie z fundamentami czarować wyniki darmowym pieniądzem (zerowe stopy) można tylko przez ograniczony czas, natomiast deflacja może rozciągać się na dziesięciolecia, co obrazuje przykład Japonii. Realny, zdrowy, czyli oparty na fundamentach wzrost, pojawi się wtedy, kiedy zostaną usunięte przyczyny obecnej choroby, czyli bilionowe sterty zobowiązań o wątpliwej wartości, zalegające sejfy jako aktywa. Będzie to poprzedzone wyklarowaniem perspektyw rynku pracy (bezrobocie przestanie być chronicznie długotrwałe) oraz globalnego rynku nieruchomości. Do tego czasu można spokojnie zakładać, że - mimo całej potęgi drukarskiej - wzrost giełd będzie ograniczony od góry dającą się zaobserwować aktywną odrazą masowych inwestorów. Dość zauważyć, że - mimo hurraoptymistycznej propagandy oraz nachalnej promocji ożywienia, green shoots i poprawy nastrojów - odbitej w najniższych historycznie wskaźnikach np. zmienności kursów VIX, tzw. ulica nie wierzy we wzrosty i nie kupuje akcji. Powszechny inwestor nie przyłączył się do wiosennego odbicia, bo w niego nie wierzy. Nie zainwestuje pieniędzy, widząc rosnące bezrobocie i ogólną potrzebę oszczędzania, wszedzie dookoła, poza oczywiście prezesami banków, czyniących boże dzieło. Przez ostatnie miesiące, o czym tu informowałem, wskaźnik smart money (udziałowcy i zarządy spółek) był na najniższych historycznie poziomach, dochodząc do absurdalnych wartości 50-80 akcji sprzedanych na jedną kupioną. Zarządy i właściciele przez ostatni kwartał nieprzerwanie i pracowicie pozbywali się akcji swoich wspaniałych, rokujących świetlane perspektywy nieustannego wzrostu w kosmos, firm.
Dlaczego bezpiecznie można obwieścić dziś lokalny szczyt, który ja osobiście uważam za szczyt absolutny, już nie do pobicia (a nawet SP powinien zejść poniżej 1000 i nie wrócić wyżej)? Z dwóch powodów. Po pierwsze w poniedziałek spodziewam się przebicia wsparć w okolicach 1090 - wystarczy spojrzeć na nastroje i nachylenie spadku, dopiero zaczyna się rozwijać panika.
Drugi powód jest ważniejszy i nazywa się Ted Kennedy, stąd peak Kennedy na jego cześć. Otóż ten zmarły niedawno członek klanu politycznego Kennedych, oczywiście niezłomny demokrata oraz jeden z filarów reformy ochrony zdrowia, która stała się jego opus vitae, zmarł niedawno i zostawił wakujące miejsce w Kongresie. Wybory uzupełniające w Massachusetts wygrał, wbrew oczekiwaniom, bardzo słaby republikański konkurent demokratycznej kandydatki Mary Coakley. Głosowanie było ostatnim sygnałem ostrzegawczym dla ekipy Obamy, bowiem pokazało ogromne zniechęcenie dotychczasową polityką jak dawniej. Republikański kandydat wygrałby nawet wówczas, gdyby był z Marsa. To otrzeźwiło Obamę i zadziałał on piorunująco.
Oczywiście pozornie jeden głos z Massachusetts nic nie zmienia w długiej prespektywie. Błąd. Zmienia wszystko, bowiem tej jeden głos pozbawił demokratów bezwzględnej większości blokującej i od tego momentu ich zdolność koalicyjna została zanegowana. Obecnie wszystkie inicjatywy ustawodawcze demokratów można zablokować poprzez procedurę flilibuster, co czyni cios dla Obamy podwójnie bolesnym. Miejsce po ojcu reformy zdrowotnej, sztandarowym postulacie Obamy, zajął nic nie znaczący dotychczas republikanin, który - o zgrozo - może tę reformę skutecznie zablokować.
Nietrudno zgadnąć, jak gorączkowo sztab Obamy debatował nad wynikami Massachusetts, dość zauważyć, że już po kilku dniach wystąpił z ofensywą propagandową i oto jej wyniki. Otóż Obama zaatakował Wall Street, za jej ekscesy, ogromne nagrody roczne i brak zmiany sposobu działania. Stwierdził, że mimo ogromnej pomocy państwa w obliczu kryzysu, dzięki której system bankowy się nie zawalił, banki nadal nie udzielają kredytów, a kraj nie chce wyjść z recesji tak, jak w poprzednich cyklach. Pogroził palcem firmom, wykonującym spekulacje, zamiast organicznej pracy (tu ukłon do Goldmana Sachsa i bożego dzieła). Obama zapowiedział ni mniej ni więcej, tylko starania w kierunku demonopolizacji i segmentacji rynku finansowego.
Oczywiście od słów do czynów jest daleka droga, niemniej dzwon alarmowy, który rozległ się w Massachusets, prawidłowo zrozumiano w Waszyngtonie w kategoriach hemingwayowskich (Komu bije dzwon?). To jest ostatni dzwonek dla Obamy, bowiem statystyki poparcia notują historyczne minima, a wskaźnik dezaprobaty - historyczne maksima. Wolta Obamy wobec Wall Street (przyznajmy szczerze, werbalna, on był i pozostaje ich zakładnikiem) dokonała się w ostatnim momencie przed wiszącym w powietrzu lynchem. Ulica ma dość polityki pięknych wykresów, kiedy rośnie bezrobocie. Nie pomogą piękne słówka, kiedy szefowie wczoraj splajtowanych banków dostają dziesiątki milionów odpraw na głowę (roczny bonus za 2009 r. w Goldmanie średnio, na pracownika wyniósł prawie 500 tys). Ulica ma dość i Obama to dostrzegł w chwili, kiedy stracił w Kongresie bezwzględną większość. Teraz trwa gorączkowa akcja retuszu wizerunku. Na wylocie (w sensie propagandowym) jest na przykład Tymon Geithner - tu warto wspomnnieć o zarzutach postawionych w sprawie np. pomocy dla AIG, gdzie Geithner kazał ukrywać informacje finansowe (oczywiście nie jedyne i wyjątkowe, ale wypłynęły we właściwym momencie) - oraz jego mecenas Larry Summers. W miejsce Summersa w otoczeniu Obamy zaczął się od jakiegoś czasu pojawiać (to warto zauważyć) były szef FED, Paul Volcker.
Volcker, znany zwolennik tradycjonalistycznego podejścia do bankowości oraz odwieczny krytyk pseudonowoczesności Greenspana, z wielką mocą i konsekwencją krytykował od chwili uchwalenia odejście od rozdziału bankowości komercyjnej (tradycyjnej) oraz inwestycyjnej (spekulacja i hedge-fundy), czyli porzucenie Glass-Steagall act. Znanym promotorem politycznym obalenia tej ustawy był natomiast Larry Summers, obecny szef doradców ekonomicznych Obamy. Trudno wyobrazić sobie dłuższe przebywanie Volckera i Summersa w jednym zespole, więc Massachusetts oraz peak Kennedy należy uznać za moment działu wód.
Obama wystawia dla uwiarygodnienia swych zamiarów czytelną figurę Volckera, pokazując światu, nawykłemu już do polityki marketingowej i obrazkowej, wiarygodną twarz. Jeśli Volcker pozostanie tam dłużej (a to by oznaczało ewakuację Summersa), czeka nas zapowiadany powrót do jakiejś formy Glass-Steagall. Oczywiście pogadać przed kamerami jest dużo łatwiej, niż zrobić. Podobnie jest dużo łatwiej pogrozić sponsorom kampanii, niż odebrać im zarobione bonusy i administracyjnie podzielić ich firmy, niemniej widziano już takie przypadki w historii (ustawy antymonopolowe) i jest to tylko kwestia determinacji. Jak wiadomo, najlepszym motywatorem determinacji jest strach, a ten zagląda Obamie poważnie w oczy.
Dla giełdy wystawiona publicznie figura Volckera to jednoznaczny sygnał, że Wall Street straciła chwilowo swój blask, a możliwe że nawet na dłużej. Podobnie jak w przypadku hossy marcowej, kiedy po przemówieniu Obamy, mówiącym iż osiągnęliśmy dno, opanowaliśmy sytuację, giełda następnego dnia urosła (i rosła trzy kwartały), tak i teraz Obama obwieścił symbolicznie górkę i następnego dnia giełdy spadły (i będą spadać). Ten prezydent taki ma juz urok, że potrafi wskazać lokalne maksimum, jest po prostu genialnym analitykiem. Genialny analityk ogłosił zatem peak Kennedy (to w kręgach politologów), który powinien nazywać się właściwie peak Volcker (w kręgach finansowych). Tak czy inaczej obydwa kręgi są ze sobą ściśle powiązane przez mass-propagandę, bo giełda dawno utraciła swój korzeń ekonomiczny, a właściwiej wyrosły jej dwa nowe i teraz mamy razem trzy: ekonomiczny, finansowy i polityczny. Jeśli zapowiadane regulacje ograniczenia ryzyka finansowego przez odcięcie lewara spekulacjom zostanie wprowadzone, a to symbolizuje twarz Paula Volckera, peak Volcker nie jest wymysłem chwili, ale nieuchronnym faktem. Zakończy się era dominacji funduszy hedgingowych oraz ich niepomiernych zysków i nastąpi powrót do nudnych, żmudnych fundamentalnych korzeni giełdowych, gdzie wyceny są ostrożne, P/E w granicach do 10, a roczny zysk w akcjach średnio kilka punktów wyżej od obligacji. To jednak znaczy jednocześnie powrót do zapowiadanych przed rokiem wycen SP500 na poziomach 400+. Wielu ludziom to się bardzo nie spodoba.
blog comments powered by Disqus