Go To Project Gutenberg

wtorek, 30 stycznia 2018

Ano tak!

-


U naszych południowych sąsiadów największym wygranym wyborów parlamentarnych jest szerzej nieznana partia Ano Andrzeja Babisza, biznesmana z branży rolnej i mediów. Wprawdzie 30% foteli w parlamencie to bardzo dużo, ale daleko do większości – zauważy sceptyk. Niby tak, ale przebojowa partia zawodowych opozycjonistów przedzierzgnęła się tymczasem w demokratycznego lidera i największą frakcję czeskiego parlamentu, zatem prezydentowi nie pozostaje nic innego, jak powierzyć Babiszowi sformowanie rządu, co zresztą ten już zapowiedział. Decyzję wzmocnił zapewne fakt, iż ostatnie lato stało się widownią bratobójczych walk w łonie samego rządu, z korupcją i czołowym ministrem w tle. Przypominają te wydarzenia echa skandalu z polskim Gangiem Kelnerów tym bardziej, że widać więcej wzajemnych polsko-czeskich inspiracji, co i nie dziwota, gdy jesteśmy bliskimi sąsiadami. Oto nowa czeska partia, zbudowana wokół populistycznego lidera przed sześciu laty startowała pod hasłami walki z korupcją w komitecie wyborczym ANO 2011, bliźniaczo podobnymi do programu Kukiz 2015. Obie partie zbudowane są wokół centrowo-populistycznych programów i mieszczą się w klasycznym paradygmacie liberalnej demokracji, a ściślej są partiami wodzowskimi o charakterze synkretycznym. Ich dominującą cechą jest kanalizowanie społecznego buntu i kontestacji. Jak widać z oszałamiającej kariery ruchu Babisza stanowi taki program skuteczny oręż w dzisiejszych niespokojnych czasach. Paradoksalnie zwycięskim hasłem Ano {czes. tak} było: Ano bude lip!, czyli Tak, będzie lepiej. I nie ma w tym żadnego paradoksu, gdyż odwrotną stroną wszelkiego buntu jest dojmujące pragnienie zmiany. Jakiej? Oczywiście na lepsze. Babisz po mistrzowsku te masowe rozczarowania i nadzieje rozbudził i zaprzągł, a rezultaty widzimy. Partia kontestatorów i czeski wzór naszego Kukiza będzie rządziła nad Wełtawą, a to dopiero początek dobrej zmiany w regionie.

Tydzień wcześniej, a tuż po potężnym wyborczym laniu chadeckiej CDU Makreli, trzasnął po sąsiedzku drugi polityczny piorun i w Wiedniu wybory zwyciężyli łeb w łeb ludowcy OVP młodego Sebastiana Kurza oraz liberalni konserwatyści narodowi FPO. Pisałem z tej okazji że logiczna i wielce prawdopodobna jest w efekcie ich mocna koalicja, co właśnie staje się faktem. Zgodnie z oczekiwaniami przebiega także montowanie egzotycznej rządowej koalicji „Jamajka” w Niemczech, gdzie dotychczasowy cerber skarbu Wolfgang Schauble został właśnie zaprzysiężony na fotelu marszałka parlamentu, a koalicja zakomunikowała z tej okazji, że formowanie rządu jest w zasadzie ukończone. Niby tak, skoro wszystko wydaje się pomimo dojmującej porażki przebiegać zgodnie z planem, ale jest przy tym niejedno ale. Najważniejszym z nich nie jest wcale niezwykle kolorowa, egzotyczna koalicja, bowiem małe partie w rodzaju wiecznych opozycjonistów liberałów i zielonych mają niezwykłe wręcz parcie do rządzenia, ale coś znacznie głębszego. Otóż w oczach kruszy się i więdnie fundamentalna koalicja CDU-CSU, tego najważniejszego partyjnego duetu w najnowszej historii Niemiec. Bez bawarskiej CSU Seehofera nie byłoby CDU w rządzie i także nie byłoby samej Merkel, bowiem nie byłaby możliwa niekwestionowana dominacja centrum przez ten duet.

A dziś w efekcie obłąkańczego, marksistowskiego programu inżynierii społecznej, rozpętanego przez Makrelę w milionowym pochodzie migrantów z południa, ten podstawowy paradygmat polityki powojennych Niemiec rozpada się. CSU pod naporem partyjnych dołów otwarcie domaga się całkowitego i bezwarunkowego zatrzymania imigracji i sztab partii żąda głowy Merkel jako głównej winowajczyni, a na deser także być może głowy szefa CSU Seehofera, któremu znów jak zwykle udała się sztuczka pogodzenia wody z ogniem w postaci wynegocjowanych pułapów migracyjnych. W ramach koalicyjnych pertraktacji między CDU i CSU ustalono rzekomo ostateczne, nieprzekraczalne roczne limity dla islamskiej inwazji, a na dodatek szczelne procedury azylowe, co było łabędzią pieśnią Seehofera od dobrych dwu lat. Tym obietnicom wszak z drugiej strony zaprzecza sama Merkel, na finiszu jamajskich rozmów oświadczając, że polityka migracyjna w zasadzie była prawidłowa, a ona sama nie zmieniłaby nic w swoich decyzjach i jest z nich zadowolona. Buuum! Jeśli potrzeba było następnego dysonansu w schizofrenicznych Niemczech, oto on.

Nietrudno odgadnąć, że zarząd CSU wedle nakreślonej ostatnio politycznej logiki, a tym bardziej partyjne doły oraz ulica nie są zadowolone i domagają się krwi zdrajców: Merkel i Seehofera. Co czyni jamajską koalicję poronioną, ale to nie koniec problemu, a zaledwie jego początek. Kiedy bowiem na dobrą sprawę przyjrzeć się obecnemu składowi Bundestagu, to można powiedzieć o nim wszystko, za wyjątkiem niemieckiej stabilności. Poza tradycyjnymi CDU-CSU są tam bowiem wyłącznie partie niszowe, marginalne i opozycyjne. Stworzenie z nich czegoś na kształt stabilnego programu będzie graniczyło z cudem, czyli w praktyce upodobni Bundestag do parlamentu włoskiego, w rytmie rocznym desygnującego kolejne sezonowe, efemeryczne rządy. Jeśli runie fundacyjna koalicja CDU-CSU, a jest do tego na prostej drodze, „Jamajka” będzie zwiastunem o wiele ciekawszych wydarzeń. Nie da się tworzyć stabilnych rządów z udziałem wiecznie skłóconych, opozycyjnych partii, a taki jest właśnie dominujący trend. Mimo wszystko sądzę, że CDU-CSU w jakiejś zmienionej postaci się ostanie, niemniej wydaje się, iż prawidłowo odgadłem że epoka Merkel nieodwołalnie się kończy. I dokonała tego cudu ona sama, przy aktywnym współudziale opalonych migrantów w rolach uchodźców oraz milionów ich ofiar w rolach wyborców.

Coś najwyraźniej dzieje się bardzo konkretnego w naszym regionie, między Polską, Czechami, Austrią i Węgrami, gdy we wszystkich tych państwach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dominującym tematem politycznego dyskursu, gwarantującym wygrane wybory jest masowa migracja. Ten bowiem leitmotiv stanowi wspólne, jednoznaczne wyborcze hasło czeskiego Babisza, austriackiego Kurza, polskiego Kaczyńskiego, łączące ich wszystkich z węgierskim Orbanem, odważającym się jako pierwszy je otwarcie wypowiedzieć. Nie dla masowej imigracji! Europejski lud w naszym zakątku kontynentu dał głośno i dobitnie wyraz swoim lękom, preferencjom i nadziejom. Wędrówka ludów stanowi sądząc po wynikach wyborczych największe wyzwanie i problem. Nic zatem dziwnego, że echa tego samego procesu musiały w końcu dotrzeć do samej pruskiej centrali eurokołchozu, do Berlina IV Rzeszy, który w osobie Makreli cały ten ambaras świadomie wywołał. Ale złoty okres najazdu już minął, a wystraszona jego oczekiwanymi efektami ulica wybrała w całkiem licznej reprezentacji do Bundestagu AfD, partię oskarżaną o szowinizm i faszyzm, której grzechem jest otwarte żądanie powstrzymania imigracji.


Narodowcy w natarciu

Na wschodnich peryferiach Unii stała się ta narodowa moda za sprawą Orbana już prawdziwą epidemią. Gdy mówiono przed pół rokiem w Brukseli o polskim syndromie zagrożenia demokracji, to wyłącznie w kategoriach prowincjonalnej choroby. Bo ksenofobia, do czego oświecone polityczne elity Unii cały problem sprowadzały, w istocie jest przypadłością zakompleksionych peryferiów, nie pasującą do współczesnego, otwartego świata. Ta wielce przydatna propagandowa etykieta tymczasem opadła wraz z jesiennymi liśćmi, gdy okazało się, że „reżim kaczystów” w Warszawie wcale nie jest bardziej ksenofobiczny od wyborców w Budapeszcie, Wiedniu i Pradze. Choroba Europy środkowo-wschodniej, o której piszą dziś zrozpaczeni redaktorzy Die Zeit? Niestety pudło, bowiem ta sama „ksenofobia” weszła dziś demokratycznie do niemieckiego Bundestagu i podmywa już fundament CDU-CSU, tę rzeczywistą podstawę demokratycznego porządku w centralnym państwie Unii, czyli Rzeszy po prostu. Jeśliby wszystko miało być po staremu, to minister finansów Schauble nie otrzymał by trzy dni po niemieckich wyborach polecenia przeniesienia się na fotel cerbera zagrożonej upadkiem niemieckiej demokracji, czyli marszałka Bundestagu. Epidemia rzekomej ksenofobii dotarła na podobieństwo dżumy do centrali Rzeszy, choć było to dotychczas nie do pomyślenia. Ale się stało, a potwierdzają obserwacje epidemiologów-socjologów wyniki z zawsze wiernej Rzeszy wschodniej, bowiem na domiar złego i w Wiedniu rządzą dziś populiści, przejmujący rządy od poprawnych politycznie socjaldemokratów. I wedle tej samej receptury Ano Babisza przejmuje rządy w Czechach.

Epidemia znaczy i nie zazdroszczę redaktorom Die Zeit ich roboty, bo weź teraz i znajdź politpoprawne wytłumaczenie tego fenomenu! Jak straszyć dzieci faszystami Orbanem i Kaczyńskim, kiedy mamy podobnych „swoich” w Pradze i Wiedniu w osobach Kurza i Babisza? Trzeba bowiem pamiętać, że zarówno Czechy jak i tym bardziej Austria przebywają pod bezpiecznym gospodarczym centralnym oddziaływaniem z Niemiec, czerpiąc stamtąd gros wpływów z eksportu. Na dodatek obaj wymienieni politycy są w Niemczech znani z bliskich kontaktów, co i nie dziwota, gdy Kurz był ostatnio ministrem spraw zagranicznych Austrii. Ale to nie wszystko, gdyż zarówno Babisz jak i Kurz są zdecydowanymi germanofilami, publicznie eksponującymi konieczność bliskiej współpracy gospodarczej i politycznej z centralną gospodarką Unii Niemcami. Innymi słowy w epidemiologicznej narracji Berlina znaleźliśmy właśnie podstawową skazę, bowiem nowy europejski populizm, jak zwali to zjawisko do niedawna niemieccy redaktorzy, miał zdecydowaną komponentę antyeuropejską i tym samym antyniemiecką. Polska walczącą z niemiecką agenturą i wpływami nadawała się do tej narracji wybornie, wystarczyło nazwać ich krytycyzm wobec Berlina populizmem i ksenofobią, spychając tym samym Warszawę na wielce niewygodną pozycję ubogiego krewnego z prowincji, nie rozumiejącego nowoczesnego świata.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 43/17

© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut