Go To Project Gutenberg

wtorek, 30 stycznia 2018

Unia Jamajska

-


Nakreślony niedawno scenariusz rozpadu planu niemieckiej Makreli szybko realizuje się na naszych oczach i stąd wypada nam bliżej przyjrzeć się zmierzchowi egzotycznej jamajskiej koalicji, odkrywającemu poważne konsekwencje polityczne dla Europy. Właściwie jest to nie tyle porażka planu Makreli, co jak wcześniej zauważyliśmy nieuchronne zejście ze sceny jej samej, jak i całego stada helmutowskich dinozaurów, zarządzających Niemcami i dziś całą Europą od przełomowych czasów kanclerza zjednoczenia Helmuta Kohla. Dawne zaklęcia tracą swą moc w przerażającym dla establishmentu tempie i wiele wskazuje na to, że jego większość wciąż nie rozumie sensu wydarzeń, na czele z samą Makrelą, zadziornie ogłaszającą, że stanie do kolejnych wyborów, w domyśle – aby jak zwykle je wygrać. Tymczasem wcale nie jest to takie pewne i coraz mniej na to wskazuje. Cóż takiego się wydarzyło? Na pozór nic wielkiego, zaledwie mały kryzys parlamentarny, jakich w Europie bywało wiele. Klecona z absolutnie nieprzystawalnych kawałków „jamajska” koalicja CDU-CSU, zielonych i liberałów po miesiącu burzliwych debat w niedzielę wieczorem rozpadła się, a kanclerz Merkel powtórzyła znamienne słowa premier May: lepszy brak niemożliwej koalicji niż koalicja niemożliwych braków.

Stanowiły te słowa lustrzane odbicie brexitowej mantry May, stojącej w rozkroku na pierwszym, zaporowym warunku Unii: albo cała forsa, albo koniec negocjacji. May przymuszona logiką swoich konserwatywnych kolegów z kozackim ministrem spraw zagranicznych Johnsonem na czele wistuje na takie dictum równie kozackie: lepszy brak umowy z Unią, niż zła umowa. Bliskich analogii między brexitem i polityką niemiecką jest o wiele więcej. Otóż cichą stronniczką May w brexitowej komedii pomyłek jest nikt inny, tylko sama kanclerz Merkel, zapewniająca jej wsparcie w Brukseli, gdy May przybyła z ostatnią dramatyczną prośbą odblokowania negocjacji tkwiących w martwym punkcie. To po tej prośbie padły znamienne zapewnienia Tuska, że liczy na poważny przełom już w grudniu, a zaraz potem szanowna Komisja i jej główny negocjator Barnier dały Brytanii ostateczne ultimatum na przełamanie impasu pierwszej tury negocjacji: dwa tygodnie. Termin ten właśnie dobiega końca, a obie strony są z politycznych względów zakleszczone na swoich pozycjach, gdyż ich działania te pozycje dodatkowo zabetonowały.

Unia nie może wycofać ani złagodzić swoich finansowych roszczeń, a May nie może dokonać nowych koncesji, poważnie zagrożona irredentą w łonie własnej partii, której drugi lider Johnson udatnie podbechtuje publikę hasłem, że Unii nic się nie należy i lepszy brexit bez kontraktu, niż zły kontrakt. Chodzi przy tym o bagatelne kilkadziesiąt miliardów, które May sygnalizowała podczas swej błagalnej misji w Brukseli {u Makreli} chętnie zagwarantuje, a nawet już nieoficjalnie przyrzeka, byle tylko szanowna Komisja dała jej jakąś szansę w postaci dających się „sprzedać” w Londynie negocjacyjnych ustępstw. Te wydaje się Makrela jej równie nieoficjalnie przyrzekła, zatem czym się niepokoimy?

Wielce niepokoi nas otóż zadziwiające pokrewieństwo politycznych haseł po obu stronach kanału La Manche, zdradzające ukryty wspólny mianownik. Jest nim jak widzimy postać Makreli, dominującej w Unii wszystkie poważne problemy. Kiedy sprawy stają się istotne, nieodmiennie ostatnie słowo ma cesarzowa Unii – i nikt nawet nie poważy się w jej nieomylność wątpić. Ale wszak zarówno nad Tamizą, jak i obecnie Szprewą unosi się dziś ten sam duch negocjacyjnego impasu i fin de siecle. Lepszy brak dealu, niż zły deal! Niby tak, ale w parlamentarnej demokracji liberalnej, co warto sobie raz na jakiś czas przypomnieć, deal, polityczny konsens i układ stanowi wartość fundamentalną systemu, bowiem ten cały parlamentaryzm opiera się na niczym innym, tylko na sztuce targu. Analogicznie współczesna gospodarka i wolny rynek także opiera się na sztuce targu i swobodnym zawieraniu umów. Dopóki dochodzi do transakcji, wszystko gra, towary są dostarczane, a gotówka kręci się w obiegu. Co jakiś czas wszakże dochodzi do jakiegoś załamania, jak na przykład w roku wielkiego kryzysu 2008, czyli już niemal dziesięć lat temu, gdy wymiana zamarła, bo wielkie banki bały się zawierać jakichkolwiek transakcji. Uniemożliwienie dopięcia finansowego targu oznacza w efekcie załamanie rynku, co odpowiada w świecie politycznym załamaniu politycznego układu, który tym samym przestaje działać. Pomyśl o tym przez moment. Mówimy nie o objawach przejściowego z natury kryzysu, ale zaprzestaniu funkcjonowania systemu, na razie punktowym i niewielkim, ale zawsze pierwsze kroki są skromne.

Oto co stało się w samym centrum Unii, pruskich Niemczech. Zwycięska jak zwykle CDU-CSU nie jest w stanie sformułować rządu i dalej prowadzić politycznych negocjacji, przestał działać w tym punkcie podstawowy paradygmat demokracji parlamentarnej. Nie jest to jeszcze naturalnie jej koniec, ale z całą już pewnością praktyczny koniec epoki Merkel. Zadziorne hasła o jej ponownym zwycięstwie mogą brzmieć dla przywództwa partii optymistycznie, ale stanowią jedynie upartą obronę upadającej reduty. No bo skoro jest tak wspaniale, to dlaczego jest tak źle?

Zarówno w procesie brexitu, jak i w niemieckich wyborach obserwujemy oto lustrzane hasła o pewności zwycięstwa i rzekomej wyższości „honorowego” zerwania negocjacji, kiedy podstawy politologii uczą, że negocjacje i deal, nieustanny targ, stanowią istotę parlamentaryzmu, gdzie wszystko można i trzeba wynegocjować i zawsze dzięki temu jakoś jest. A obecnie, zarówno przy wychodzeniu Brytanii z Unii, co samo w sobie stanowi przecie pierwszorzędny przykład jej funkcjonalnego rozkładu, jak i w wyborach w najważniejszym jej, przywódczym państwie składowym, negocjacje nie mogą doprowadzić do żadnego funkcjonalnego rezultatu, kończą się oto jak widać zdolności systemowe obecnego układu. A co innego, jeśli nie polityczny konsens w ramach liberalnej demokracji? Ano pozostaje nam jedynie dyktatura, albo drastyczne przeoranie politycznego układu tak, aby polityczne targi znów mogły doprowadzić do respektowanej i realizowanej zgody. Patrząc ze strategicznej perspektywy zatem zarówno brexit, jak i polityczny impas w centralnym państwie Unii stanowią jaskrawe przykłady nadchodzących, nieuchronnych zmian w jej strukturze. W obecnej bowiem warunki brzegowe do politycznych targów przekroczyły dopuszczalne zakresy, innymi słowy polityczny deal stał się już niemożliwy. Przestał działać.

Unia, jakbyś nie zauważył, pęka w szwach i na gwałt potrzebuje jakiegoś działającego programu rewitalizacji. Ten jak pamiętamy już przed rokiem w formie europejskiego superpaństwa zaproponował był Frank Walter Steinmaier, a ostatnio twórczo uzupełnił francuski Macron. Plan w zrozumiały sposób przedłużał i scalał niemiecką hegemonię w Unii, dając Merkel ostatnie słowo, podobnie jak to ma miejsce w niemieckiej organizacji federalnej. Kłopot w tym, że Merkel najprawdopodobniej nie będzie miała już okazji i siły, aby go wdrażać, gdyż zajęta będzie walkami wewnętrznymi o obronę swej dominującej pozycji w polityce niemieckiej, a jej przyjaciel Steinmeier, obecnie prezydent, zajęty będzie pilnowaniem kruszącego się status quo. O ile bowiem stanowisko to w sporej mierze jest dekoracyjne, to nabiera kluczowego znaczenia w okresie politycznego załamania, bo to prezydent niemieckiej republiki rozwiązuje parlament i rozpisuje ponowne wybory, tyle że wcale nie jest to prosta sprawa.

Kozackie odejście od rozmów z buńczucznym hasłem o wyższości braku dealu nad złym dealem stanowi więc czystej wody blef, obliczony wyłącznie na własny elektorat. CDU-CSU wygra kolejne wybory, zatem nie ma się czym przejmować! Czy aby na pewno? Tymczasem prezydent wzywa wszystkie strony w parlamencie, a jest ich jak wiemy z poprzedniego opracowania kolorowe multum, do politycznej odpowiedzialności, czyli w domyśle do dobicia jakiegoś niesmacznego nawet targu dla dobra ojczyzny. Łatwo powiedzieć, ale lider liberałów otwarcie wyznał, że wielekroć przekroczył w negocjacjach granice bólu. I wciąż nie osiągnięto kompromisu, gdyż dysfunkcjonalna koalicja nieprzystających partii dla osiągnięcia centrowych oczekiwań największego bloku CDU-CSU musiałaby wyrzec się swoich wyborczych obietnic, czyli… skazać się na wewnętrzne walki partyjne i w konsekwencji na wyborczy bojkot swoich członków. Jak by rządowe posady dla wiecznych opozycjonistów z partii liberalnej nie były pociągające, nie są przecie samobójcami i dla dobra Makreli nie rozsadzą własnej partii.

Podobnie i koalicja CDU-CSU ani myśli o rozwodzie, a tym bardziej o odstąpieniu od swoich wyborczych haseł, zwłaszcza w epoce dramatycznego spadku popularności. Paradoksalnie właśnie w takim momencie, gdy partyjne doły w Monachium, niesione sprzeciwem wobec milionowej fali kolorowych migrantów, domagają się głowy wiecznie kluczącego i nigdy nie mogącego spełnić w tej mierze obietnic Horsta Seehofera z CSU, w Berlinie koalicja z CDU wydaje się niemal doskonała. Nie dlatego że jest sama w sobie dobra, ale że doprawdy poza nią nie ma żadnej alternatywy, a już z całą pewnością jakiejkolwiek nadziei na pozostanie na wygodnych stołkach i fotelach. Dobrze nam znane z polskiego podwórka konfitury obowiązują w niemieckiej polityce tym obficiej, że wieczna koalicja CDU-CSU oznacza dla makrelowej koterii lukratywne posady już od całego pokolenia! Jak się od takiej spiżarni konfitur oderwać i zrezygnować z piwniczki z winami? Nie oddamy wam chamy naszej kochanej Makreli – wydają się jęczeć serca koalicyjnych polityków, gdy tymczasem rzeczywistość podąża swoimi torami i inaczej kreuje wyborcze poglądy.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 46/17
© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut