Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 28 maja 2018

Nowy paradygmat rynku

-


Obserwatorzy rynków zgadzają się co do jednego: że obserwujemy momentami zaskakujące, dramatyczne zmiany. W czym jeszcze są zgodni, to w tym, że nie nijak nie potrafią zgodzić się co do szczegółów. Giełda ma wedle jednych iść niepowstrzymanym marszem w górę, wedle innych zaraz zawali się minimum o 40%. Napompowana wydawałoby się do kresu wytrzymałości bańka obligacji powinna musi wedle jednych w końcu spektakularnie pęknąć, a wedle zadowolonych z siebie krytyków, wygrywających swawolne kukuryku na nosie, bańka ma jakby zatwardzenie, a obligacje nawet w eurolandzie, mającym już od lat się zawalić, wciąż trzymają się mocno. Z tymi eurobondami, a zwłaszcza w następstwie dignozowanej ostatnio porażki w ich koniecznej reformie, ustawicznie ponawianej i równie ustawicznie nieudanej, wyłania się jeszcze jeden ciekawy aspekt: waluty. Tu wedle jednych dolar miał się umacniać, a przecie od dwóch lat tak jakby spada, czego odwrotną stroną jest względna siła euro, mającego się rozpaść, ale równocześnie nijak nie mającego po temu ochoty i tak jakby przekonujących argumentów. Ma to tę odwrotną stronę, że obudzone tą względną siłą euro nadzieje na ostateczne pokonanie wiecznych krytyków i niedowiarków euro także nie mają ochoty się spełnić – i euro drepce nerwowo od miesięcy wokół poprzeczki eurusd 1.20, nie mogąc jej przekonująco złamać w żadną stronę.

Wspólnym mianownikiem wymienionego kompleksu objawów, a zaraz ujrzymy ich więcej, wydaje się kalendarz, sugerujący dość wymownie fundamentalne przyczyny zmiany reżimu pracy systemu finansowego, które posłużą nam do odgadnięcia trendu. Pierwszą cezurą jest niewątpliwie wybór Trumpa na prezydenta w 2016 r. i euforyczna na to odpowiedź amerykańskiego rynku. Co wymowne i bardzo intrygujące ten impet niemal całkowicie wygasł z okazji prezentacji spójnego progamu fiskalnego i gospodarczego rządu Trumpa w okolicach końca 2017 i obecnie mamy do czynienia z inną fazą rynku, który tak jakby przestawił się na inne obroty. Trudno nie dostrzec w tym efektów realizacji programu Trumpa, przekładającego się na wielkie przepływy finansowe podmiotów gospodarczych. Adekwatnie do nich odmienił się w kwietniu 2018 także wizerunek dolara, będącego przez pierwszy rok prezydentury Trumpa, tak jakby w takt kolejnych odsłon publicznego skandalu wywiadowczego z „ruskimi hakierami” pośmiewiskiem świata – i dolar zaskakująco odzyskał zwój dawny wigor i siłę. Czy czeka nas wreszcie kolejna fala jego umocnienia? Bardzo możliwe, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, że światowy taniec odbywa się w rytm zapowiadanej od długich miesięcy wojny handlowej USA ze światem.

Na tym ostatnim odcinku, dość naturalnie związanym z foreksem, rozegrały się ostatnimi czasy bardzo istotne posunięcia, nie przesądzające jeszcze o wyniku zasadniczej rozgrywki, ale potwierdzające przynajmniej jej dominujący kierunek. Należy do nich oczywiście wprowadzenie przez USA karnych ceł na stal i aluminium, rozgrywane zasadniczo w dwóch zbiorowych drużynach, ale pojedynczo. W pierwszej drużynie mamy świat rozwinięty z UE oraz sojusznikami USA, a w drugiej Chiny. Reszta świata mieści się w trzeciej kategorii – i tej zasadniczo dotyczą wprowadzone cła, w dużej mierze mające znikome znaczenie, bo związane ze stosunkowo małymi obrotami, z wyjątkiem jednego, spektakularnego kraju, a właściwie tylko jednej firmy: rosyjskiego potentata aluminiowego Rusal pod rządami Olega Deripaski, nieprzypadkowo przecież wstawionego na listę sankcji Departamentu Stanu równolegle z wprowadzeniem ceł na aluminium. Rusal jest drugim co do wielkości światowym producentem aluminium i z tego już choćby powodu zablokowanie jego eksportu odbiło się na światowym rynku bardzo głośnym echem, z panicznym spadkiem na moskiewskiej giełdzie oraz wymuszoną rezygnacją oraz wykupem Deripaski w tle.

Trump w pierwszej drużynie, w której widomie nie mieści się Rosja, potraktowana dodatkowymi sankcjami specjalnie, wpierw czasowo zawiesił wykonanie ceł do 1 maja i jednocześnie podjął handlowe negocjacje, czyli innymi słowy „wojna handlowa” posłużyła w tym obozie póki co wyłącznie jako przekonujące owarcie negocjacji z pozycji siły na zasadzie sprawdzonego w przeszłości grubego kija, któremu towarzyszy jak zwykle gładka mowa o przyjaźni i obietnica dalszego, być może trwałego zwolnienia z ceł, a najlepiej w ogóle zakończenia całego sporu, zgodnie ze wspólnym interesem. I przede wszystkim amerykańskim, streszczającym się w zrównoważeniu dolarowego bilansu handlowego. Taktykę amerykańską łatwo jest zrozumieć i nie dziwi oburzenie szefa KE Junckera, przysięgającego w Brukseli że Unia nie będzie negocjowała „pod przymusem”. Będzie, albo nie będzie, ale już wiadomo że cała Unia, reprezentowana obowiązkowo przez Junckera wprawdzie nie będzie, ale jej dwa najważniejsze państwa, czyli Niemcy i Francja właśnie takie negocjacje tuż przed majowym świętem odbyły – i to osobno!

Najpierw do Waszyngtonu przybył prezydent Francji Macron i temu Trump jako młodszemu adeptowi strzepnął przed kamerami łupież z poły marynarki, za co mu Macron grzecznie jak na chłopca przystało podziękował „thank you mister president”, a już następnego dnia przyjechała pani naczelnik eurokołchozu Angela Merkel, deklarując odmienne zdanie, ale i przyznając że „zdecyduje mister president”. Oczywiście sprawa negocjacji handlowych była bodaj najważniejszym tematem, choćby z tego powodu, że niebawem miał upłynąć termin zawieszenia ceł - dokładnie 1 maja. Tuż przed tą datą łaskawy „mister president” przedłużył go o kolejne 30 dni – do 1 czerwca, co chyba ostatecznie rozwścieczyło Junckera, gdyż on i my wiemy, że traktat unijny zobowiązuje kraje członkowskie UE do negocjacji handlowych wyłącznie poprzez Brukselę, bowiem nie mogą one zawierać odrębnych umów z państwami trzecimi, w tym USA – na tym w końcu polega cała idea wspólnego, jednolitego rynku!

I tak dla Junckera jest oczywiste, że niemożliwe jest zwolnienie z ceł wyłącznie Francji albo Niemiec i uzyskanie przez nie w zamian preferencyjnego traktowania, bowiem zgodnie ze świętymi zasadami traktatowymi UE cła na towary z Francji, Niemiec i innych państw członkowskich Unii muszą być jednakowe, tym niemniej nie da się także zaprzeczyć, że Trump nie tyle nie jest unijnymi traktatami zainteresowany, co właśnie ostentacyjnie je zignorował, przekonująco sygnalizując, że niebawem z braku postępów negocjacyjnych ze strony najważniejszych unijnych partnerów: Francji i Niemiec, takie rozróżnienie być może będzie mimo wszystko musiał wprowadzić. Tymczasem, zważywszy potulną pielgrzymkę Macrona i Merkel do Waszyngtonu, przedłuży im moratorium o kolejne 30 dni, ale muszą się bardziej postarać i wyjść w końcu mu naprzeciw.

Trudno się dziwić, że takie ostentacyjne pomijanie roli Komisji Europejskiej wywołało pianę na ustach Juckera, za pośrednictwem kamer transmitowaną online za Atlantyk, z czego ucieszył się zarówno Trump, jak i tym bardziej autor tej negocjacyjnej taktyki, szef Departamentu Handlu Wilbur Ross. Wygląda ona skutecznie, gdyż wprawdzie nie doprowadziła ona jeszcze do pożądanego wyniku, ale już ustaliła na priorytetowej pozycji inicjatorów, w tym Trumpa osobiście. Udało mu się wbić za jednym zamachem klin w monolit Unii, czym wywołał wściekłość Junckera, oraz zdobyć tak pożądaną negocjacyjną przewagę. Karnych ceł z Unią jeszcze nie ma i wiele wskazuje na to, że ich w ogóle nie będzie, ale wszystko zależy teraz od Merkel i Macrona: niech się pospieszą w tych swoich europejskich komisjach i co ważniejsze właściwie nakręcą Junckera, aby ten wydał stosowne dekrety. Zegar tyka – i przesunęliśmy planową detonację zaledwie o 30 dni…

Przy okazji w całkiem naturalny sposób Trump przeskoczył jednym susem z krainy „możliwej wojny handlowej” do wojny handlowej tout court, tyle że w zawieszeniu. Nikt nie ma już po ostatnich wypadkach wątpliwości, że zarówno plan Trumpa jest na poważnie, jak i sama perspektywa wojny handlowej, niechby i z całym światem, jest nie tylko realna, co najzwyczajniej w świecie się realizuje. Tylko od woli partnerów handlowych Stanów zależy, jak się ona dalej potoczy. Trump deklaruje przyjazne nastawienie dla swoich sojuszników i pragnie zachować w z nimi jak najlepsze stosunki na dotychczasowych zasadach, tym niemniej pilne zmiany stały się konieczne, a z ich realizacją, niechby i pod przymusem, nie można dalej zwlekać. I nic tu do gadania nie mają żadne Unie i tym podobne wynalazki teoretyczne. USA umawia się z każdym z osobna, wykorzystując swą centralną, dominującą pozycję. Może póki co to robić, zatem robi – i jest taka taktyka skuteczna, o czym świadczy przykład Rosji i Rusalu. Niemcy i Francja zapewne nie zechcą tej skuteczności osobiście sprawdzać, a Trump także nie ma zamiaru udowadniać, w końcu są sojusznikami, ale dolar jest dolar – czas porozmawiać o pieniądzach poważnie. Macie czas do 1 czerwca – powiedział właśnie Trump, co jeszcze nie znaczy, że ten termin zostanie dotrzymany, bo go zawsze z równą łatwością można przedłużyć. Stało się tymczasem jasne, że negocjacje otwarto z przytupem, choć wciąż żadne cła i ograniczenia biurokratyczne między USA i Unią jeszcze nie weszły w życie, ich bliska perspektywa już działa skutecznie i dopingująco.

Inni strategiczni sojusznicy Stanów, w tym uwiązane w koreańskim węźle negocjacyjnym Korea płd. i Japonia, debatujące właśnie w bezprecedensowym trókącie Chiny-Korea płd.-Japonia przyszłość zjednoczenia Korei, z wyjątkiem naturalnie Chin, zdążyły już zapewnić sobie trwałe zwolnienie z karnych ceł. Wielopoziomowe negocjacje wokół Kim Dzong Una oraz jego broni nuklearnej oraz rakietowej, stanowiącej pierwszoplanowe zagrożenie zarówno dla Seulu jak i Tokio, posłużyło nie tylko jako sprawdzony katalizator spójności sojuszu wojskowego ze Stanami, ale także przy okazji jako przyspieszacz negocjacji handlowych. W tym nastroju spora część azjatycko-pacyficznego planu handlowego Trumpa-Rossa wydaje się być na najlepszej drodze i w tym kontekście należy rozpatrywać dziwne zmiany w sprawie TPP. Jak pamiętamy odrzucone przez Trumpa członkostwo w tym pakcie stanowiło ostatnio element przetargowy w pertraktacjach handlowych, a Trump się jakoby „wahał” z przystąpieniem do niego. I wciąż wejście do TPP Stanów jest możliwe, choć nie najważniejsze w tej grze. Najważniejszym w niej atutem jest otóż bliska przyjaźń ze Stanami, o względy których zabiegają obecnie na wyprzódki zarówno Seul, jak i Tokio, bowiem bez aktywnej postawy jankesów nijak nie da się pozytywnie zakończyć koreańskiej układanki, w której zauważ dobrze Trump już sobie zgrabnie zagwarantował rozstrzygający głos.

To Trump za miesiąc spotka się z Kim Dzong Unem w strefie zdemilitaryzowanej na granicy dwóch Korei, na której Kim oraz Moon zakończyli właśnie wojnę sprzed sześćdziesięciu lat, awansując tym samym Trumpa do roli oficjalnego kandydata do pokojowej nagrody Nobla. Prezydenci Korei mogą ustalić jedynie szczegóły wstępne porozumienia, a musi je zatwierdzić Trump – i zgadzają się w tym wszyscy główni zainteresowani, ze znamiennym wyjątkiem Chin, którym się to wszystko bardzo nie podoba. Trudno wszak zaprzeczyć, że Trump wprawnie wykorzystuje posiadane atuty, gdy w rejonie Pacyfiku mniej słychać o możliwej wojnie handlowej z jankesem, niż o zagrzebaniu skutków poprzednich z nim wojen. W tym regionie repozycjonowanie handlowe przebiega bez zgrzytów i całkowicie niezauważalnie.

Jak łatwo odgadnąć głównym, strategicznym celem karnych ceł są Chiny. W ich wypadku nie tylko weszły one już w życie, co jeszcze dodatkowo wywołały symetryczną ripostę ze strony Chin, nakładających zaporowe cła na główne towary amerykańskiego eksportu do Chin: samoloty Boeinga, soję i sorgo itp. USA odpowiedziały na tę ripostę bolesnymni ograniczeniami w dostępie do amerykańskiego rynku chińskich potentatów telekmunikacji: ZTE oraz Huawei, ale na tym nie koniec. Ze względu na zagrożenie wywiadowcze roaz kradzież własności intelektualnej Stany objęły firmy tego sektora embargiem na eksport wiodącej technologii, w tym procesorów, póki co niezbędnych Chińczykom do produkcji sprzętu. Sytuacja wygląda otóż poważnie, gdyż te posunięcia stanowią bardzo niepokojący i przekonnujący, ale wciąż wstęp do możliwej wojny handlowej z Chinami, która nie dotyczy głównie chińskiej nadwyżki, z którą Stany mogły żyć spokojnie przez długie lata, ale chińskiego ambitnego planu przeskoczenia luki technologicznej i awansowania do pierwszej ligi, jednym słowem uniezależnienia się od Stanów, a do tego wszak dopuścić nie można.

Chińczycy nie chcą poddać się amerykańskiemu dyktatowi i bez wahania uruchomili odwetowe cła w handlu, ale z drugiej strony wprowadzają stopniowe ułatwienia w dostępie do swego rynku, rozłożone na najbliższe pięć lat. Dotyczą one sektora usług finansowych oraz przemysłu samochodowego, w których ograniczono cła oraz zniesiono wymóg większościowego kapitału chińskiego. Wciąż mówimy jednak o istotnej dysproporcji, skoro nawet po redukcjach cła chińskie na samochody to 25%, a amerykańskie 2,5%. Chińczycy mają jeszcze w dziedzinie wolnego handlu, do którego są rzekomo tak przywiązani, bardzo długą drogę do pokonania, niemniej w obecnej gorącej już fazie sporu hadlowego z USA wydają się skłonni do rozsądnego kompromisu.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 18/18
© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut