8 maja 2018, gdy francuski prezydent Macron odbierał defiladę zwycięstwa, a jego wspólniczka w dziele budowy odnowionej Europy kanclerz Merkel siedziała w Berlinie niezwykle cicho, nasz najważniejszy sojusznik uczynił to, co od miesięcy zostało konsekwentnie w rytm działań i życzeń niezwykłego ulubieńca izraelskiej prokuratury i policji Beniamina Netaniahu, którego tate jeszcze nazywał się Milejkowski, bo pochodził z Warszawy, wyznaczone do niezwłocznej realizacji, czyli zerwał porozumienie atomowe z Iranem. Działanie Macrona łatwo zrozumieć, gdyż Francja mimo kolaboracji z Vichy została formalnie wciągnięta na listę zwycięskich aliantów nad niemieckim faszystą i dziś świętuje Dzień Zwycięstwa tego właśnie dnia, w odróżnieniu od czekisty, upamiętniającego swój dzień zwycięstwa wielką wojskową paradą nazajutrz, czyli w rocznicę kapitulacji niemieckich generałów przed rosyjskim marszałkiem. Każdy ma swoje zwycięstwo, Macron swoje, oddający hołd gen. de Gaullowi, nota bene podejrzanie mocno tkwiącemu w Vichy, a Putin swoje. Pierwszy przy akompaniamencie studentów, urządzających mu kocią muzykę na francuskich uniwersytetach od marca, czyli w okrągłą rocznicę ‘68 chyba nieprzypadkowo, a drugi wsiadając do odnowionej Czajki z silnikiem Porscha o mocy 650 KM, czyli takiej prawosławnej wersji Rolls Roysa, całkiem w sumie udanej. Putin niezadowolonych studentów i kontrkandydatów do prezydenckiej godności w osobach kolegów Alekseja Nawalnego przykładnie na wiecach wyborczych masowo wyaresztował, bo były nielegalne – i w przykładnym porządku został wybrany na kolejną, czwartą już kadencję. Nic nie przeszkodzi radosnemu nastrojowi na Placu Czerwonym dnia następnego. Każdy jak widać świętuje zwycięstwo na swoją modłę i podług lokalnego rytuału. Każdy ma krótko mówiąc demokrację, na jaką zasłużył. Łatwo zrozumieć cichość tego dnia Merkel, kiedy cały „postępowy świat” świętuje w majowym słońcu zwycięstwo nad jej pamiętnym poprzednikiem, a świat czekistów zapina ostatnie guziki do niezapomnianej defilady. Jakie zwycięstwo i jaką demokrację reprezentuje tego dnia Donald Trump? Przygotowania, podchody, zabiegi i układanki do zerwania JCPOA trwały od listopada 2016, a nawet wcześniej, bowiem wiedziony nieomylną linią polityczną AIPAC, największego politycznego lobby żydowskiego świata, a nawet po prawdzie bez żadnych rasowych przymiotników po prostu najpotężniejszego lobby, wypasionego na miliardowych dotacjach w postaci zwolnień podatkowych, kandydat Trump miał na temat porozumienia zawartego pod auspicjami Baraka Obamy właściwą, negatywną opinię. Wiele wskazuje na to, że 8 maja 2018 Trump świętował przyszłe zwycięstwo swoich biznesowych i rodzinnych wspólników z żydowskiej społeczności, wręcz nie mogących się już doczekać postawienia w końcu zapory wybujałym ambicjom ajatollachów z Teheranu tym bardziej, że niebawem, zaledwie za tydzień ambasada USA w Izraelu znajdzie się w Jerozolimie. Pamiętamy niedawny głośny sprzeciw „postępowego świata” wobec tego przedsięwzięcia, zatem nie dziwi że jest on także przeciwny zerwaniu JCPOA. W sprawie przenosin ambasady do Europy, co wielce znamienne, przyłączyła się nawet Arabia Saudyjska, stanowczo podtrzymując stanowisko całego bez wyjątku świata islamu, żądającego pokojowego współistnienia dwóch państw: Izraela oraz Palestyny, z tym że stolicą tej drugiej ma być Jeruzalem. To stanowisko łatwo zrozumieć w podwójnym kontekście obecnego pospiesznego kursu Saudów w kierunku westernizacji i liberalizacji kulturowej, wprowadzanego po zamachu stanu przez następcę tronu Muhammada bin Salmana, oraz coraz bardziej energicznych wysiłków królewskiego tronu, pragnącego utrzymać choćby pozory przywództwa całego świata islamu – w końcu obowiązkową pielgrzymkę hajj muzułmanie odbywają do Mekki, leżącej bezpiecznie we władaniu Saudów. Przenosiny izraelskiej stolicy do Jerozolimy, a temu bez wątpienia służy symboliczna decyzja Trumpa, spotkały się tymczasem wśród różnych, z reguły skłóconych odłamów islamu z jednoznacznym potępieniem, zatem akurat w tej sprawie Rijadowi nic innego nie pozostało, jak oficjalnie sprzeciwić się zarówno Waszyngtonowi, od którego zależy jego przetrwanie, jak i Telawiwowi, choć w tym samym czasie pielęgnuje z nim ożywione, właśnie odnowione stosunki – i to nie tylko na niwie wojny syryjskiej, ale już całkiem otwarcie, w ramach dyplomatycznej „normalizacji”. Aby postawić tradycyjną, zapiekłą wrogość między Izraelem oraz Iranem we właściwych proporcjach wypada cofnąć się do Tory i zauważyć, że Persja Dariusza wprawdzie umożliwiła uwolnienie Żydów z babilońskiej niewoli, ale na zasadzie przymusu, co nie mogło znaleźć pozytywnego odbicia w Piśmie, podobnie jak w przypadku drugiej niewoli – egipskiej. A skoro źródła nienawiści tkwią aż tak głęboko, to jasne że muszą być trwałe – i są. Zarówno Egipt, jak i Iran, nowożytne wcielenie starożytnej Persji, nie mają wśród Żydów dobrej prasy, a skoro tak, to i na odwrót. W dobie rosnącego regionalnego znaczenia Iranu, co warto zauważyć w efekcie całej serii amerykańskich wojen, na czele z rozbiciem w puch Iraku, konflikt izraelsko-irański wedle starożytnej receptury był zatem jedynie sprawą czasu, tym bardziej że wojna w Syrii, tocząca się dosłownie na granicy państwa żydowskiego od sześciu już długich lat, wciąż nie doprowadziła do zamierzonego, a szczerze wyłożonego choćby w analizach Brookings Institution Which way to Persia? efektu. Syria nie tylko nie została ostatecznie rozebrana na kawałki przy użyciu ISIS i pokrewnych, bo stanął temu na zawadzie kremlowski czekista, ale nawet gorzej, gdyż ten przedłużający się w nieskończoność serial wojenny, przetykany obrazkami islamskich wojowników, obcinających głowy niewiernym w pomarańczowych szmatach oraz coraz bardziej nieudolnych prowokacji ze złym tyranem Gassadem, gazującym sarinem dobrej niemieckiej produkcji niewinne syryjskie dziatki, nie tylko nie złamał Syrii, ale jeszcze doprowadził do wzmożonej współpracy Iranu z Rosją, Rosji z Turcją, a nawet wszystkich trzech razem w Syrii, a co do niedawna wydawało się zwyczajnie niemożliwe. Na odchodne ISIS zorganizowała ostatnie internetowe gazowanie dzieci w Gucie przy pomocy Białych Hełmów tak pospiesznie, że Rosjanie odnaleźli nawet rzekomo zagazowane dzieci, odgrywające role w tej propagandowej produkcji za jedzenie – i przedstawiły je całe i zdrowe inspektorom OPCW, ONZ-owskiej organizacji traktatu o zakazie broni chemicznej, której zapasy przytomny jak zwykle Ławrow kazał przed kilku laty Assadowi poprzez wstąpienie Syrii do OPCW oddać. Dziś to prewencyjne działanie opłaciło się w ten sposób, że niezależni inspektorzy, wezwani na miejsce rzekomej tragedii nie odnaleźli żadnych jej śladów – i opisali to w swoim raporcie. Nie było żadnego sarinu, zły tyran Assad nie jest Gassad, bo to kulturalny pan doktor oftalmolog. Londyńskim propagandystom pt. Białe Hełmy przysłowiowy shit strzyknął z wentylatora prosto w oczy tak donośnie, że prezydent Trump musiał zablokować im finanse z Departamentu Stanu, które pobierali dotychczas sumiennie jako humanitarny NGO. Czar wraz z shitem prysł, a znikający ze sceny ISIS nie doprowadził do żadnego rozstrzygnięcia w sprawie Syrii, nie mówiąc nawet o ciągu dalszym, czyli Iranie. W sprawie obydwu stanowisko Telawiwu jest o tyle jasne, co nieprzejednane. Zły tyran Assad musi odejść, a zła tyrania w Teheranie oczywiście musi zniknąć, zastąpiona przez postępową demokrację, ale jak to zrobić? O wiele łatwiej powiedzieć i nawet napisać, niż wykonać. W Syrii ewidentnie plan wyciskania Iranu stanął w martwym punkcie, co zatem robić dalej? Netaniahu powiada że dalej robić swoje, czemu dał ostatnio wyraz w przepięknym pokazie stareńkich slajdów, które miały przekonać świat o budowie przez Iran broni atomowej. To przedstawienie nie było ani lepsze, ani gorsze od poprzednich, co dobrze świadczy o warsztacie Bibi, ale też nie całkiem, bo tej roli chyba tylko koń nie opanował by przez trzydzieści lat do perfekcji, a co dopiero jakiś cohen. Tyle bowiem – trzydzieści już długich lat – Netaniahu snuje przerażającą opowieść o tym, jak to Iran buduje atomowe zabawki – i jest już tuż, tuż przed ostatecznym sukcesem. Już za pół roku, najpóźniej za rok będzie miał bombę… I tak przez lat już trzydzieści, a dowodów na to póki co żadnych nie ma, poza naturalnie widowiskowymi pokazami Netaniahu, przysięgającego na wszystkie swe egzotyczne świętości, że to wszystko prawda. Jakoś AIEA, która regularnie i zgodnie z konwencjami poprzez swoich inspektorów na miejscu kontroluje irański program atomowy tego nie potwierdza, a nawet kategorycznie zaprzecza, czego oficjalne ślady znajdziesz równie łatwo, jak kabaretowe występy między wezwaniami do prokuratury Netaniahu, światowego wzorca prawdomówności. Ostatni raport, dedykowany realizacji JCPOA, ma zaledwie miesiąc – i choćby z tego powodu jest aktualny. Iran nie tylko wypełnia zobowiązania wynikające z umowy zawartej ze Stanami, pod nadzorem Rady Bezpieczeństwa ONZ plus Niemcy, ale jeszcze na dodatek nie ma żadnych sygnałów o ewentualnych przygotowaniach do realizacji wojskowego programu jądrowego, a te musiałyby wystąpić, jeśliby Iran miał takie zamiary. Program zbrojeniowy z samej natury bowiem realizowany jest na reaktorach w elektrowni atomowej, z istotnymi jej technicznymi modyfikacjami. Tych póki co nie ma. Co więcej Iran w ramach JCPOA, co zresztą było mocno kontrowersyjne ze względu na mocny opór wewnętrzny, podparty narodową dumą, wysłał za granicę do utylizacji całe zapasy częściowo wzbogaconego uranu, zgromadzonego na poprzednim etapie, zatem nie posiada oficjalnie materiału wyjściowego do rozpoczęcia realizacji broni jądrowej. Owszem, wie już jak to robić – i w przypadku zerwania JCPOA może ten program ponownie niemal od zera rozpocząć, niemniej to porozumienie skutecznie zatrzymało na Bliskim Wschodzie atomowy wyścig zbrojeń na etapie wstępnym, gdy główny podejrzany kraj z ambicjami atomowymi – Iran – ustawił za zdjęcie bolesnych sankcji gospodarczych cały program na zerze. Jeruzalem w samym centrum Odmienną sprawą w regionie są prace atomowe sąsiadów, z których dosłownie wszyscy na przełomie wieków mieli w jakiejś postaci funkcjonujące programy atomowe. Wszystko to stało się możliwe dzięki zakulisowym zabiegom Pakistanu, pragnącego za wszelką cenę zdobyć atomową bombę, choćby w postaci straszaka przeciwko Indiom. W końcu wielki wysiłek doprowadził do pożądanego skutku – i obecnie notorycznie niestabilny Pakistan jest w posiadaniu atomowego arsenału, ale jak na państwo Muszarrafów przystało nie obyło się bez skutków ubocznych, zwłaszcza wśród państw muzułmańskich, które o pracach Pakistanu dowiedziały się w ten lub inny sposób – i każde na swój sposób z tej wiedzy skorzystało. W całym programie pojawiły się w centralnym miejscu Chiny, cementujące poprzez potajemną pomoc techniczną dla Pakistanu przymierze owocujące obecnie licznymi działaniami w ramach Jedwabnego Szlaku, a geopolitycznie zapewniając sobie trwały przyczółek wypadowy u boku swego głównego konkurenta w Azji: Indii. Po drugiej stronie pakistańskiej układanki pojawił się w wyniku w roli potencjalnego klienta cały świat islamu – i rozpoczęła się era dążenia tego do wojskowej niezależności. Swoje programy atomowe w wyniku miały nie tylko Iran i Arabia Saudyjska, dysponujące technicznymi podstawami oraz zasobami finansowymi. Swój program, wprawdzie w stadium raczkującym, miał także przywódca Libii Muammar Kadafi, jak pamiętamy parę lat przed „arabską wiosną” likwidujący swe programy BMR. Oficjalnie wiemy o broni chemicznej oraz biologicznej, ale był obok nich także rozpoczęty program atomowy. Czy jego obecność miała decydujące znaczenie w decyzji o pacyfikacji Libii? Jego nieobecność drogi watsonie. Kadafi był przekonany, że układ z zachodem, nota bene zawarty za pośrednictwem ówczesnego prezydenta Francji Sarkozyego, zostanie dotrzymany, racjonalnie poddał zapasy BMR za przyrzeczenie spokoju, w końcu dla nikogo nie był groźny. Chyba nie znał szerszego planu, wobec czego ten bez większych ofiar ze strony wykonawców mógł teraz zostać przeprowadzony. Kadafi myślał, że kupił sobie w ten sposób spokój, a w rzeczywistości kupił sobie śmierć. Podobny scenariusz wedle słów nowego trumpowego doradcy ds. bezpieczeństwa, nota bene założyciela PNAC, planującego pochód arabskich rewolucji Johna Boltona, będzie dotyczyć Korei płn., wokół której toczą się właśnie ostatnie przygotowania do wielkiego szczytu Trump-Kim. „Scenariusz libijski” jest uważnie studiowany w Teheranie, tego można być dziś pewnym. Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 19/18 |
poniedziałek, 28 maja 2018
Trump idzie na wojenkę, czyli Usrael w działaniu, albo tabu
-
blog comments powered by Disqus