Trzyma się mocno.
Niestety w Państwie Środka nic nie wygląda tak, jak się potocznie przyjmuje, bowiem nasza wiedza na ich temat jest dość ograniczona, by się wyrazić oględnie.
Mit pierwszy: dzikusy się demokratyzują Jeśli spojrzeć na historię, to Chiny są obecnie najdłużej istniejącym nieprzerwanie od tysiącleci państwem. W dodatku nie jest to nadal naród, ale w istocie konglomerat narodowości i języków, a nawet kultur, w jednym, stabilnym organizmie państwowym. Nawet krwawa rewolucja komunistyczna nie zmieniła w tym wiele, poza samym szczytem władzy, więc dawne instytucje cesarskie trwają nadal w odrobinę odnowionej, bądź przykrytej rewolucyjnym werniksem postaci. Kiedyś Państwo Środka było - zgodnie ze swym tytułem – naprawdę centrum świata i potrafiło wystawiać największe ekspedycje zdobywcze, na największych okrętach, dorównujących rozmiarami obecnym gigantom mórz, na wyprawy dookoła świata, na długie stulecia przed Kolumbem. Ich gospodarka była dosłownie największą i najnowocześniejszą na świecie, tak bardzo że odczuwali potrzebę odgrodzenia się od barbarzyńców skutecznym murem, który stoi do dziś, będąc widomym świadectwem nie tylko ogromu ich zamierzeń, ale zwłaszcza umiejętności ich wykonania. Patrząc z tej dłuższej perspektywy trudno się dziwić, że Chińczycy czują swe powołanie do odzyskania roli Państwa Środka i wiele wskazuje na to, że nie tylko mają po temu umiejętności i tradycje, ale już od dziesięcioleci nad jego realizacją spokojnie pracują. Nie znaczy to jednak, że już jutro, czy pojutrze ten historyczny sen się spełni, bo w historii imperia tracące swą wiodącą rolę niezmiennie traciły ją bezpowrotnie. Chiny w tej prawidłowości musiałyby być wyjątkiem, co w końcu też nie jest wykluczone. Komunistyczne Chiny w perspektywie odradzania wielkiego państwa wobec tego nie dziwią, podobnie jak obecny twór o komunistycznej, egalitarnej frazeologii, gdzie jest więcej miliarderów, niż w Europie. Chińczycy są zwyczajnie pragmatyczni i realizują swoją politykę bez lęku. Komunistyczni aparatczycy w stylu Breżniewa bogacą się na potęgę, pilnując jednocześnie, aby czujne oko bezpieki wyłapywało wszystkich dysydentów, a cenzura nie przepuszczała krytycznych publikacji. Wolność słowa? Jak najbardziej. Każdy Chińczyk ma dziś komórkę i prawie każdy internet. Ale mało który odważy się coś powiedzieć otwarcie, bo wie, że tak nie wypada. Nic na razie i w najbliższej przyszłości stabilności komunistycznej monopartii w Chinach nie grozi. Wojsko i policja polityczna sprawnie poradzi sobie z każdym śmiałkiem, któremu przyśni się demokracja, a przedsiębiorcy unikają polityki jak ognia, wiedząc że jest to siedlisko zła i nieszczęście w interesach. Inaczej mówiąc, dopóki w Chinach nie będzie poważnych problemów z bezrobociem, bądź głodem, nie widać możliwości „demokratyzacji” w rozumieniu zachodnim. Zresztą i sami Chińczycy takiej demokracji nie znają i nie rozumieją, zatem nie jest im do niczego potrzebna, jak piąte koło u wozu. Mit drugi: dzikusy podbiją świat Co prawda wielcy „analitycy” od publicystycznych pojęć typu Chimerica, od lat wieszczą że Chiny zapanują nad światem, ale jak na razie nie widać, jak by to miało się stać. Owszem, Chiny wyrosły nagle na drugą gospodarkę globu i tu zakręciło się analitykom w głowach. Co teraz? Ano nic teraz. Bo przyszedł kres wzrostu, koniec koniunktury nakręcanej kredytem z Ameryki, koniec snów o potędze. Nagle okazało się, że nie da się produkować i sprzedawać więcej, niż ktoś zechce kupić, a kupić nie może, bo ma akurat kryzys. Kółko się zamknęło i Chiny nie są żadnym cudem, który się z reguł rachunku może wymigać. Ich eksport realnie nie rośnie od kilku lat, bowiem na świecie nie rośnie ani liczba, ani zasobność portfeli ich klientów. Aby ratować swoje miejsca pracy Chiny, niewolniczo wręcz zależne od swego gospodarczego cudu, zbudowanego na eksporcie, rzuciły ogromne ilości pieniądza na swój rynek, nieporównanie więcej od gospodarek zachodu [programy QE], pompując w firmy ponad bilion dolarów. Oczywiście duża część tego kredytu znalazła końcowe miejsce w sieci autostrad donikąd, gigantycznych miastach widmach, pustych lotniskach itp. fantasmagoriach, dając tymczasem pracę [i zysk] w miejsce słabnących wpływów eksportowych. Jednak te tymczasowe rozwiązania trzeba zacząć przestawiać na normalne tory, bo nie da się dłużej stawiać tych mostów i osiedli bez całkowitej katastrofy finansowej. Mit trzeci: Yuan podbija świat, już jest walutą rezerwową Oczywiście fajnie jest postraszyć barany, że zły Chińczyk ma półtora biliona dolców rezerw i zaraz wykupi, albo gorzej – zbankrutuje Amerykę, bo jak Banana się nie będzie słuchał, to mu towarzysz gensek sprzeda te wszystkie obligacje i będzie koniec lollara. Pisałem o tym, że koniec lollara jest już co prawda postanowiony, ale odbędzie się to niestety nie na warunkach Pekinu. Nagły sabotaż dolara ze strony Chin jest – do momentu otwartej, gorącej wojny – całkowicie wykluczony, bowiem największą szkodę wyrządziłby samym Chinom. Dlatego chiński bank centralny jest jedynym na świecie, który ma bezpośredni dostęp do rynku pierwotnego amerykańskiego Departamentu Skarbu. Nie wiedziałeś/aś? Nic dziwnego, to nie jest informacja z pierwszej strony gazet, niemniej prawdziwa i symptomatyczna. Jeśliby Chiny chciały zawalić dolara, mogą to zrobić w każdej chwili. Dosłownie. Tyle że nie chcą. Mają przez internet dostęp do aukcji długu publicznego Stanów [operacje otwartego rynku obligacji], gdzie mogą swobodnie, wraz z innymi dealerami rynku pierwotnego [kilka największych amerykańskich banków] kształtować ceny obligacji. Zauważ, że robią to przed wszystkimi innymi, bo proces rynkowy jest dwuetapowy: najpierw obligacje od rządu kupują za gotówkę dealerzy [prime dealers], a dopiero następnie tymi obligacjami handlują między sobą i klientami na otwartym rynku. Chiny są zatem prime dealerem amerykańskich obligacji i to nie bez powodu, bo przecie są ich największym posiadaczem. Mogą, jak napisałem zawalić dolara w przeciągu sekund, jednak tego nie robią. Napisałem, że nie chcą, ale to dopiero połowa prawdy. Druga połowa prawdy jest taka, że nie mogą. Jeśliby wyrzucili swoje rezerwy, trzymane dolarach [głównie obligacje, bo co innego?], natychmiast utraciliby ich wartość, ale nie mieliby nic w zamian. Zostaliby bez rezerw, a zawalenie dolara tak naprawdę nic by strategicznie nie zmieniło, bowiem zawalony dolar co prawda kupowałby znacznie mniej w Chinach [albo prawie nic], za to chińscy eksporterzy nie sprzedawaliby nic do Stanów i zdechliby w rezultacie z głodu. Co gorsza, zawalony dolar, nie kupujący już nic od Chińczyka, znakomicie by poprawił od dekad ujemny bilans handlowy, bowiem ta jego ujemna część to jest właśnie prawie dokładnie chiński import. Gorzej jeszcze – zawalony dolar kupowałby w Stanach dokładnie, lub prawie dokładnie tyle, co przed zawaleniem, bo Stany produkują wszystko co istotne: żywność, paliwa, maszyny itp. nadal w ogromnej części u siebie. Efekt końcowy chińskiego ataku na dolary byłby więc 3:0, Chińczycy jednym ruchem zniszczyliby swoje rezerwy, eksport i dodatkowo wywołali wojnę, przy okazji grzebiąc swoją gospodarkę na amen. Doprawdy błyskotliwa strategia samobójcza. Owszem, yuan podbija powoli świat i Chiny planowo starają się go wypromować w obrocie międzynarodowym, bo doskonale wiedzą, że od tego zależy ich oderwanie się od niewolniczego łańcucha dolara, na jakim znaleźli się w rezultacie realizacji śmiałego planu industrializacji opartej na eksporcie, opracowanego przez Nixona-Kissingera-Sorosa na początku lat '70. Zanim nie osiągnie on jednak odpowiedniej głębokości w tym handlu, nie będzie poważnym konkurentem dla dolara, bowiem aby tak się stało, warunkiem wstępnym jest odwrócenie kolejności, a mianowicie Stany musiałyby stać się eksporterem netto do Chin, to znaczy musiałyby zacząć przyjmować w rozliczeniu ich walutę. Dopóki tak się nie stanie, to znaczy dopóki Stany nie będą chciały płacić za swoje zakupy u Chińczyka w yuanach [a nie widać na razie powodów, dla których musieliby chcieć], yuan dolarowi nie może z wymienionych powodów zagrozić, ani nawet podskoczyć. Sytuacja taka będzie trwała w najbliższej przyszłości, co najmniej dekadę, czyli mniej więcej tyle, ile trzeba na przemeblowanie świata w wyniku III wojny światowej, po której planowo wprowadzi się nową walutę elektroniczną, emitowaną przez MFW i temat lollara i yuana zniknie niejako sam z siebie, bo piramida finansowa z Bretton Woods będzie wówczas zawalona, w wszystkie waluty warte mniej więcej tyle samo: jako eksponaty kolekcjonerskie. | ||
Mit czwarty: Chiny przezwyciężyły kryzys jako pierwsze Jak zwraca uwagę prof. Michael Pettis kłopoty Chin z utrzymaniem ogromnych rezerw dewizowych, a właściwie powszechne ich niezrozumienie, które naszkicowałem wyżej, są zaledwie symptomem obecnej, trudnej sytuacji Chińczyków. Góra rezerw nie tylko nie może być finansową bronią, ale nawet – wbrew intuicyjnemu przekonaniu - uratować Chin przed krachem. Otóż rosnące rezerwy nie są efektem przemyślanego dążenia ich ministerstwa finansów, ani jakiejś długoterminowej strategii, ale wyborem najlepszym z możliwych. Brutalna prawda jest taka, że Chiny nie mają lepszego przeznaczenia dla góry dolarów generowanych w ich handlu zagranicznym, niż kupowanie amerykańskich obligacji [te w odróżnieniu od gotówki dają jakiś, ostatnio całkiem marny procent] oraz lokowanie ich w centralnych funduszach celowych, inwestujących za granicą w wybrane sektory [surowce, ziemia, joint ventures z rządami w Afryce itp.] Co gorsza obsługa tych dolarów kosztuje, bowiem chiński bank centralny utrzymuje w miarę stabilny kurs swej waluty w reżimie półotwartego rynku, to znaczy musi skupować od eksporterów dolary w praktycznie nieograniczonej ilości. W okresie ogólnego spadku premii, kiedy rentowność obligacji spada do zera, na świecie i także w Chinach, firmy agresywnie poszukują zysku finansowego, który na półotwartym rynku finansowym [yuan nie jest walutą w pełni wolną] ogranicza się w zasadzie do operacji walutowych właśnie. W ostatnich kilku latach, ulegając naciskom głównie Stanów, Chiny systematycznie umacniały yuana w stosunku do głównych walut, co spowodowało utrwalenie tego trendu i napływ ogromnego kapitału spekulacyjnego w dodatku do rodzimej spekulacji gigantów eksportu, grających na zwyżkę yuana. W ostatnich dniach dostali co prawda zimy prysznic, ale nie wiadomo, czy był on spowodowany serią plajt chińskich funduszy hedgingowych, czy też przemyślaną akcją banku centralnego. Yuan mianowicie się gwałtownie osłabił, to znaczy pojawił się ogromny popyt na dolara, odwrotnie od powszechnych oczekiwań, a gracze na zwyżkę yuana nie mogą spać po nocach. Czy nagłe zawirowanie trendu jest autentyczne, czy wywołane sztucznie, dla diagnozy nie ma to znaczenia. Chiński bank centralny musi ponosić koszty utrzymania ogromnych rezerw, bowiem kiedy spekulanci zarabiają na zwyżce yuana [i względnego osłabienia dolara], to po drugiej stronie transakcji jest zawsze bank centralny, bo jest on jedynym legalnym źródłem dolara w Chinach. Warto zrozumieć głębokie konsekwencje powyższego stanu rzeczy, uświadomiwszy sobie, że jest to praktyczna cena za eklektyczny system gospodarczy, oparty na eksporcie i centralnym sterowaniu finansowym. Mniej więcej połowa hot money na chińskim foreksie jest rodzima, połowa jest zagraniczna. To oznacza, że gospodarka traci [pokrywa w podatkach od firm] około połowy kosztów finansowych utrzymania półpłynnego yuana na rzecz spekulantów zagranicznych, urywających w ten sposób część zysku wypracowanego w realnej gospodarce przez eksport towarów, a drugą połowę oddaje jako nienależny zysk spekulantom krajowym. Dodatkowo do bólu z kursem yuana dochodzi strukturalny i nierozstrzygalny problem, którego ciężar z każdym dniem narasta. Otóż gospodarka wsparta ogromnymi pakietami rozwojowymi – aby zapobiec zapaści przy spadającym eksporcie - musi w końcu powrócić do bardziej racjonalnego modelu, opartego zamiast na inwestycjach [pakiety ratunkowe] na konsumpcji wewnętrznej. Aby tego dokonać, należałoby wzmocnić yuana – i to znacznie. Niestety oznaczałoby to dalsze osłabienie eksportu, który po wielkim tąpnięciu co prawda się szybko podniósł, ale nie chce rosnąć, co oznacza, że model wzrostu na eksporcie się skończył. Umocnienie yuana wywołałoby gwałtowną zapaść eksportu, który pracuje na bardzo wąskich marżach. Z kolei osłabienie yuana uderzy najbardziej w gospodarstwa domowe, czyli konsumentów, popychając inflację wszystkich produktów codziennego użytku, czym odbierze im realnie część dochodu, wywołując przy tym społeczne niezadowolenie. Jak widać – nie ma dobrego rozwiązania, bo każde jest bolesne. Wypada zauważyć, że napisane powyżej to wszystko objawy koniecznego przestawienia gospodarki agresywnie eksportowej, gdzie cały model finansowy państwa oparty jest na represję finansową oszczędności indywidualnych, przez kursy, inflację i politykę kredytową, subsydiując ich kosztem eksport i inwestycje. Model ten należy przestawić, rebalance – jak nazywa to Pettis – na długoterminowe tory zrównoważonej konsumpcji, gdzie indywidualna konsumpcja będzie stanowić nie – jak dziś – ok. 25% pkb, ale co najmniej dwa razy tyle. To nie jest zamiana ilościowa, ale już jakościowa, wymaga przestawienia niemal wszystkiego. Przejście do zrównoważonej gospodarki nie jest ani łatwe, ani przyjemne i będzie trwało długo, bo to proces zarówno gospodarczy, jak i polityczny. Niezależnie od kroków, które będą podjęte, zmiany będą bolesne, dlatego chiński komitet centralny tak długo z nimi zwlekał, aż stały się nieuniknione, a to z kolei oznacza że będzie trudno, bo zmiany muszą być głębokie. Będzie albo długie bezrobocie, albo szalejące ceny, albo i jedno drugie. Patrząc na obecne wykresy można powiedzieć, że Chiny są znowu prekursorem, bowiem zapowiadają nadchodzące załamanie na emerging markets z powodu wyczerpania się ich konkurencyjności, innymi słowy nie mają już czym dalej walczyć, więc muszą się poddać. Powoli zaczyna docierać do świadomości powszechnej, że osłabienie chińskiego wzrostu to nie jest ich zadyszka, ale globalny problem braku motoru wzrostu, którego korekta będzie trwała minimum dziesięciolecie. Tyle mniej więcej potrzeba Chinom na dokonanie koniecznych zmian. Czy starczy im cierpliwości? Im na pewno tak, ale światu nie starcza, stąd narastające drżenie na emerging. Co więcej Chiny w obecnej sytuacji nie mogą się gwałtownie odbić i najlepsze, co mogą zrobić, to spokojnie i pracowicie się przez konieczne zmiany przeczołgać, nie licząc na wielkie sukcesy od ręki. Te nadejdą, ale dopiero po latach – kiedy ekscesy ostatnich dwóch dekad zostaną naprawione. Jeśli natomiast nie zostaną naprawione, to zawsze można zawalić ten system, co zresztą widać na horyzoncie w postaci gorączkowo szykowanej tu i ówdzie wojny. Reasumując: Chiny jako cud gospodarczy się definitywnie skończyły gdzieś w roku 2010 i na razie nie widać nawet człowieka, który mógłby ich z tego szybko na ścieżkę sukcesu wyciągnąć, bo takiej ścieżki po prostu nie ma. Podobnie zresztą jak i darmowego obiadu, a ten był – najzwyczajniej w świecie, jak wszędzie – na kredyt watsonie! Mit piąty: Chiny idą na wojnę Kiedy uważnie przestudiować chińską doktrynę wojenną oraz jej zmiany, to faktycznie można dojść do wniosku, że szykują się na wojnę. Jednak będzie to wbrew propagandzie wojna obronna. Owszem, Chińczycy doskonale zdają sobie sprawę zarówno ze swoich przewag, jak i słabości. Postanowili skorzystać z zaoferowanej im w latach '70 ub. wieku, czyli z górą czterdzieści lat temu, z ogromnej szansy nadrobienia technicznych zaległości, w których pozostawały w efekcie swej samodzielnie wybranej izolacji, z boku cywilizacyjnego rozwoju opartego na handlu. Dokonały ogromnych inwestycji na niespotykaną dotychczas skalę – i ich zamiary z grubsza się powiodły. Teraz jednak, kiedy świat napędzany nieograniczonym amerykańskim kredytem z jednej strony, a chińską pracowitością z drugiej, doszedł do swej granicy, bo wszystko kiedyś się kończy, model rozwoju, wzrostu i dalszego trwania trzeba pilnie zmienić. I Chińczycy to zrobią. Po drodze napotkają wiele trudności, z których największą upatruję w zdecydowanym parciu do wojny w zapalnych punktach świata. Powiedzmy otwarcie: ich celem ostatecznym są Chiny i oni doskonale o tym wiedzą. Tę świadomość odzwierciedla ich doktryna i dotychczasowe posunięcia. O ile zarówno struktura społeczna Chin [ogromna przewaga obecnie młodych, ale szybko pogarszająca się demografia] jak ich programy społeczne [preferencje dla chłopców] wytworzyły niespotykany gdzie indziej wzorzec społeczeństwa militarnego. Mężczyzn zdolnych do walki jest połowa populacji i ten stan sugeruje działanie celowe. Nie tylko są oni zdolni do walki, ale jeszcze dysproporcja płci [przewaga mężczyzn] przy pogarszającej się koniunkturze sprawia, że chętnie idą do armii, ale w dodatku wojna może być widziana jako ostatnia deska ratunku przed niepokojami społecznymi [głodni i młodzi mężczyźni bez rodzin chętnie idą na wojnę]. Zamiarom agresji przeczą jednak kierunki uzbrojenia i organizacja armii. O ile w ostatnich latach nastąpiło ogromne przyspieszenie nakładów na wyposażenie, dając Chińczykom najnowocześniejszą broń rodzimej produkcji, ciągle jest to broń wzorowana na produktach konkurentów, niejako dościgająca ich doświadczenia – pierwsze nowoczesne myśliwce i czołgi nowej generacji skopiowane z desek amerykańskich i rosyjskich, pierwszy lotniskowiec kupiony od … Ukrainy. Dodatkowo widać ogromną preferencję skuteczności nad nowoczesnością – Chińczycy są pragmatyczni i budują masową armię z tanim wyposażeniem, wiedząc że ich głównym atutem jest liczebność. Dlatego nie skupiają się na gwiezdnych wojnach z rakietami kosmicznymi, choć i te sobie zbudowali dla odstraszania, ale na dobrze znajomej broni do wojny lądowej z elementami wybranych drogich komponentów, na zasadzie najlepszej skuteczności odstraszania. Wszędzie widać przemyślaną strategię asymetrii, polegającą na wykorzystaniu słabych punktów przeciwnika, który by zamierzał opanować ich terytorium. Zarówno rozmieszczenie, wyposażenie, jak i doktryna wyraźnie wskazują cel nadrzędny, jakim jest skuteczna odmowa dostępu – na lądzie, w powietrzu i na morzu, a nawet w kosmosie. Wszędzie widać dążenie do uzyskania gwarantowanej możliwości uniemożliwienia skutecznej agresji wroga, a wyraźnie brak elementów napastniczych, na przykład Chińczycy mają podstawowe braki w marynarce, tzw. power projection. Nie mogą skutecznie przeprowadzić właściwie żadnych działań militarnych w skali ponad taktycznej [drużyna komandosów], bo jedyny lotniskowiec, który posiadają, dopiero się w swojej robocie ćwiczy. Powyższe skłania do wniosku, że w najbliższej przyszłości Chiny nie zamierzają prowadzić wojen zaborczych, chyba że... będzie to wojna obronna w najbliższym sąsiedztwie, do czego ich gigantyczna armia się doskonale nadaje. Jeśli dojdziemy do wniosku, że Chiny szykują się do wojny [a szykują się, jak każdy myślący człowiek], to są pewni odparcia jakiegokolwiek ataku na swoje Państwo Środka – z ziemi i od morza oraz mają wystarczające, wręcz przytłaczające siły do szybkiego ataku na wybrane terytorium sąsiadów. Wydaje się, że w sytuacji zaogniającego konfliktu w okolicy i niepomyślnych zdarzeń w gospodarce Chiny są gotowe wziąć udział w wojnie, choćby dla przeprowadzenia koniecznych zmian społecznych, bądź gospodarczych, wedle odwiecznego cyklu gospodarczego, gdzie koniec imperium kończy seria wojen – o przywództwo i grabież tego, co z dotychczasowego lidera zostało. |