W poprzednim odcinku zająłem się wprowadzeniem tła i emocji które towarzyszą obecnemu globalnemu załamaniu finansowemu. Dla jednych jest to utrata kilkudziesięciu procent majątku, firmy, sposobu życia. Dla setek milionów istnień ludzkich jest to dziś - niestety - sprawa przeżycia.
W swoich ostatnich przemówieniach prezydent ONZ gorąco wzywa do nie zaprzestawania pomocy głodującym, do jej wzmocnienia. Mimo całej złej, korupcyjnej sławy, unoszącej się wokół ONZ zezowaty podpisuje się pod tym apelem wszystkimi kończynami, niemniej - jako realista - wie iż runda Doha nie zostanie domknięta, a z powodu rosnącej rywalizacji w globalnym handlu (protekcjonizm), która w warunkach recesji jest po prostu nieunikniona, zwiększą się nieubłaganie bariery handlowe, które dotkną najboleśniej eksporterów żywności i surowców oraz jej importerów. Najsłabsi w warunkach kryzysu oberwą - jak zawsze - najbardziej. Poza pogorszeniem warunków handlowych dla biedaków skurczy się równolegle pomoc dla nich. Największym płatnikiem do ONZ są Stany Zjednoczone. Niestety, w obecnym kryzysie mają ważniejsze sprawy, niż liberalizacje handlu dla Burkina Faso. To brzmi cynicznie, ale tak jest.
Kiedy wali się świat, najpierw ratujemy to, co najważniejsze. Czy ktoś z was zwrócił uwagę, czego nie było w komunikacie sprzed miesiąca ze szczytu G-7 w Londynie? Nie było wydzielonego programu MFW dla najsłabszych, którzy w wyniku światowego zamieszania po cichu umrą. Polska, Meksyk i Kolumbia weszły do platynowego klubu, wspartego ratunkowymi kredytami MFW, którego moc została w tym roku potrojona, do 750 mld dol. Kraje te należą do średnio zamożnych, tzw. rynków wschodzących. PKB na głowę jest w nich jeszcze niewysoki, ale już znaczący i rosnący. Z powodu istotnych nadwyżek (mogą oszczędzać) oraz ogromnych ambicji cywilizacyjnych (przekroczyli próg atrakcyjności konsumpcyjnej), są bardzo obiecującymi rynkami konsumenckimi i produkcyjnymi. Jednym słowem warto ich ratować, będą z nich ludzie. Są jednak kraje, dla których pogorszenie terms of trade oraz zawieszenie długofalowych programów pomocowych oznacza zagrożenie egzystencji. Kryzysy zawsze potęgują nacjonalne egoizmy, nie inaczej będzie i tym razem. Dlatego - skoro oprócz ofiar finansowych (chudsze portfele) będą także ofiary fizyczne, nawet bez żadnej wojny, którą niektórzy węszą za rogiem - warto przyjrzeć się, dlaczego tak się dzieje. Co powoduje, że globalny finansowy porządek jest tak chory, że nikt nad nim nie panuje?
Zezowaty nie pisze tu żadnej odezwy, ani nie kieruje nim imperatyw kategoryczny, jest jedynie ciekaw, jak działa siła, która w wyniku kaprysów rynkowych umarza aktywa ludzkie w milionach. Zezowaty chce zrozumieć jak to działa, żeby się bez powodu, na darmo, nie podniecać. Może jest tak, że miliony zasiedlające pewne rejony są - w określonych warunkach rynkowych - zbędne. Skoro aktywa nie pracują , a nikt ich nie kupi, należy je umorzyć, taka jest logika ekonomii. Jeśli tak jest, to zezowaty chce poznać dalsze ewentualne skutki swego szczęśliwego geograficznego położenia. Do tej pory mu się wydawało, że urodził się w kraju raczej doświadczonym historycznie, biednym i zacofanym, a teraz - zwłaszcza w optyce hurtowych umorzeń (jest deflacja) - czuje się dzieckiem szczęścia.
Złudzenie pierwsze. Paradygmat rynków efektywnych.
Przez wielu zdrowo myślących ekonomistów. m.in. prof. Balcerowicza, z uporem w opisie przyczyn rozwijającego się kryzysu podaje się wypaczenia rynku, ingerencję państwa, zepsucie liberalizmu. Zamiast zająć się rzeczywistymi, systemowymi przyczynami, dla których dolar staje się lolarem, o prezydent Obama prezydentem Bananą, nasi apologeci szkoły chicagowskiej zdają się mówić parafrazując wzory swoich ojców: rynek tak, wypaczenia nie!. Czyżby neoliberalna, opętana deregulacja a la Grynszpan, rzeczywiście nie legła u podstaw obecnego tsunami, a jedynie błędy założycieli półpaństwowych banków hipotecznych Fannie Mae, Freddy Mac i podobnych? Instytucje te mają już po pół wieku, jednak miano banana republic Stany Zjednoczone uzyskały dopiero w roku chińskich igrzysk olimpijskich.
Finanse lidera wolnego rynku, do którego Polacy wzdychali przez dziesięciolecia, a któremu zezowaty jest wdzięczny choćby za Radio Wolna Europa, przypominają sytuację typowego państwa trzeciego świata: korupcja, interwencjonizm państwowy na najwyższym szczeblu, republika kolesi. Taką diagnozę daje między innymi Jeffrey Sachs, który - jako główny ekspert MFW oraz BŚ - pilnował udzielonych Polsce pożyczek na restrukturyzację. Dla zezowatego to szok, bo człowiek, który przeprowadził zezowatego do wolnego świata twierdzi, że ten świat nie jest w niczym lepszy od tego, który zezowaty szczęśliwie opuścił :))) Świat stanął na głowie.
Może tak, a może i nie. Może zwyczajnie neoliberalne okularki były tak spolaryzowane, że widzieliśmy świat taki, jaki być powinien, a nie taki, jaki jest naprawdę? Zajmijmy się zatem fundamentami. Na pierwszy ogień święta krowa Adama Smitha, która w jednym śmiałym twierdzeniu udowadnia wyższość absolutnie wolnego rynku. Rynek jest efektywny, to znaczy natychmiast, najlepiej, najpełniej i bezbłędnie dokonuje wyceny wszystkiego, wobec czego umożliwia nie tylko sprawiedliwy podział pracy i jej efektów, ale także prowadzi do efektywnej alokacji zasobów. Wydajny i pracowity jest nagradzany i może się dalej rozwijać, leń i nieudacznik ustępuje, zwalniając mu miejsce i przestając tracić cenne zasoby, lepiej pracujące w efektywnych rękach i przedsięwzięciach. Wszyscy z tego korzystają, bowiem globalny tort - dzięki sprawnej alokacji - jest maksymalny w danych okolicznościach przyrody, nie da się pracować lepiej i wydajniej, niż w absolutnie wolnym rynku, który jest jednocześnie najlepszym arbitrem, regulatorem i mechanizmem dystrybucji.
Jeśli w to uwierzyć, to można nawet uwierzyć Grynszpanowi, kiedy zachwalał ideę samoregulacji rynków finansowych. Ostatnio niestety przyznał, że jest w stanie głębokiego szoku, iż jego wiara w praktyce się nie sprawdziła.
Czy rynki nie są efektywne? Owszem są. Niestety, jak wszystko na tym świecie, także i efektywność ma swoje ograniczenia. Koncepcja absolutnie efektywnego rynku, leżąca u podstaw szkoły chicagowskiej ekonomii jest najzwyczajniej jednym wielkim humbugiem. Nic nie jest doskonałe, więc czemu takie miałyby być rynki?
Iluzję wydajności rynku najcelniej pokazuje paradoks Josepha Stiglitza, noblisty z r.2001, który podaje w swej książce następujący, prosty i nie do obalenia paradoks efektywności. Otóż jeśli rynek rzeczywiście byłby efektywny i wszystkie informacje na temat kondycji firm, otoczenia gospodarczego itd. miałyby natychmiastowe i pełne odbicie w rynkowych cenach, nie byłoby potrzeby wydawać pieniędzy na badania rynkowe, analizy i własne poszukiwanie wiedzy. Jednak jest inaczej. Najlepsze firmy nie tylko nie opierają się na danych rynkowych - odbitych w cenach - ale wydają coraz więcej na coraz bardziej wyrafinowane badania ekonomiczne, bowiem wiedza, zwłaszcza pełna, kosztuje coraz więcej. Czyżby ceny rynkowe nie niosły pełnej wiedzy? Oczywiście. Nie tylko nie pełnej, ale nawet adekwatnej, aktualnej i wiarygodnej.
Chwilowe ceny transakcyjne to informacja, za ile możesz w danej chwili (lub w przeszłości) dobić targu. Na tej podstawie wyrokować o rynku, jego fundamentach, a nawet o krótkoterminowych trendach jest bardzo zawodne, o czym wiedzą traderzy. Rynek coś oczywiście mówi, ale czy te frenetyczne wahania mają być solidną wyceną rzeczywistych procesów gospodarczych? Po prześledzeniu wykresów z ostatniego roku zezowaty mówi nie! Kurs walutowy europejskiego państwa o solidnych fundamentach gospodarczych, zrównoważonym bilansie i dodatnim wzroście gospodarczym, strzelający w ciągu miesiąca o trzydzieści procent, nie może być wiarygodnym i efektywnym miernikiem wartości ekonomicznej.
W nagrodzonej Noblem pracy Stiglitz z kolegą zajęli się modelem oszukiwania rynku z zakresu teorii gier. Założyli mianowicie, że jeden z uczestników rynku wie więcej niż pozostali. To wcale nie jakieś założenie na wyrost. Jest wiele podmiotów, nazwijmy je oligarchią, które z racji swej wielkości i pozycji wiedzą na rynku więcej i szybciej niż pozostali. O dziwo, mimo takiego rzeczywistego stanu, ciągle studentom wtłacza się smithsoniański idealny model, gdzie wszyscy mają jednoczesny równy i pełny (ba- zerokosztowy, haha) dostęp do informacji.
Za co zatem Stiglitz dostał Nobla? Za udowodnienie na modelu oligarchicznym, że dominujące podmioty zawsze będą ogrywały rynek (pozostałych) uczestników, z racji asymetrii informacyjnej. Więcej: optymalną strategią podmiotu, który cieszy się lepszym dostępem do informacji w warunkach rynkowych jest wykorzystanie tej asymetrii do manipulacji rynkiem. Jeśli uprzywilejowany podmiot nie wykorzysta swej przewagi, wychodzi w sensie ekonomicznym na idiotę, bowiem nie realizując strategii manipulacji, obniża swe zyski, możliwe do uzyskania przy wykorzystaniu przewagi.
Powyższy przykład przytaczam jako tło polskiego doświadczenia z opcjami masowego dojenia, które były klasycznym, praktycznym przykładem Stiglitzowskiej asymetrii informacyjnej w działaniu rynkowym.
Rynki nie są absolutnie efektywne, są efektywne warunkowo, z ograniczeniami i - co najważniejsze - asymetrycznie. Informacja kosztuje i nie jest dostępna natychmiast, a co więcej - dla wszystkich. Informacja nie jest demokratyczna, bowiem wiedza to władza, a demokratyczna władza to oksymoron.
Pod pięknym złudzeniem demokratycznych, efektywnych rynków siedzi brzydka gęba oligarchicznych manipulatorów, strzegących pilnie swych sekretów po to, żeby Cię efektywniej ograć, drogi gościu. Witamy w Vegas. Znasz już zasady?